czwartek, 31 stycznia 2013

Mamas&Papas mają problemy

Powdychaliśmy  atmosferę Sajgonu i postanowiliśmy ruszać dalej.

wspomnienie ulicy w Sajgonie, dźwięk się nie nagrał, ale ruch widać (późno w nocy)




Po krótkiej analizie za i przeciw zdecydowaliśmy się udać na północ samolotem. Bilety były niewiele droższe niż na pociąg, a podróż krótsza o 13 godzin. Czas nieubłaganie gna do przodu i musimy się naprawdę streszczać.
Właścicielka hotelu wyposażyła nas w niezbędne rady, m.in. żeby nie kupować nic na lotnisku, bo strasznie drogo i bardzo niesmacznie. Chyba chciała, żebyśmy przed wyjazdem posilili się w jej hotelowej restauracji. Mnie drugi raz nie nabiorą i nie dam wcisnąć sobie zupy instant.


żarcie na lotnisku; zgadnijcie, które NIE jest moje ;)

Zjedliśmy na lotnisku i okazało się, że nie było wcale specjalnie drogo, a żarcie bardzo dobre.
Kolejny raz chcieli białasów nabrać. Po wjeździe do Wietnamu byliśmy zdziwieni, że nie rąbią tak bezczelnie, jak w Kambodży. Okazało się z czasem, że był to przypadek :) W jednej restauracji był jadłospis po wietnamsku z cenami o połowę niższymi niż w cenniku po angielsku. Tylko weź tu człowieku zamów z wietnamskiego menu. Pewnie znowu byłaby ZUPA :)
Cen w sklepikach nie ma, zapytani podają czasami tak absurdalne kwoty, że szczęka opada. Z drugiej strony można się targować.
Wróćmy na lotnisko.
Bezproblemowo i sprawnie przeszliśmy odprawę. Podobało nam się, że obsługa wyciągała z kolejek do odprawy pasażerów, których lot miał za chwilę startować i pomagała przyspieszyć procedury. Nam to nie przeszkadzało, bo mieliśmy jeszcze sporo czasu, a iluś osobom uratowano tyłki..
Lotnisko czyste i funkcjonalne. Samolot wygodny. Lot w porządku. I jesteśmy w Da Nang.
Dopadli nas taksiarze. Nie mieliśmy pojęcia, jak daleko jest do miasta, ile może kosztować przejazd. Wśród ofert dominowała stawka 10$, a więc wiedzieliśmy już, że faktycznie powinno to być taniej. Nie chcieli się targować, wiadomo "złotówy" przy lotniskach na całym świecie takie same. Jeden zgodził się wziąć nas na
taksometr (chyba dlatego, że wygadaliśmy się, że naszym miejscem docelowym nie jest centrum lecz sąsiednie miasto).
Poprosiliśmy na dworzec autobusowy. Zaczął nas przekonywać, że dzisiaj nie ma już autobusów do Hoi An, a on nas zawiezie za 40$. My twardo, że chcemy na dworzec, on, że dziś nie ma już kursów. Dojechaliśmy do celu, na taksometrze 141 000 dongów czyli ok 7$ (chociaż nie wiemy, czy nie wiózł nas dookoła). Facet wyskoczył z jakąś karteczką i krzyczy, że mamy dodatkowo zapłacić 15 000 za.... bilet na lotnisko. Nie kumaliśmy, o co chodzi. Gość się upiera, Papas chce się bić. W tym samym czasie podbiegł do nas facet z propozycją zawiezienia do Hoi An. Tylko szybko musimy się decydować, bo zaparkował busa w poprzek drogi i musi startować jak najszybciej. Taksiarz wymachuje biletem na lotnisko, Papas zaczyna się dymić, busiarz popędza. Zapłaciłam wg taksometru i wskoczyliśmy do busa po krótkim "how much", już bez targowania, szczęśliwi, że jednak była możliwość dotarcia do Hoi An inna niż taksówka. Zapłaciliśmy 100 000 dongów zamiast 40$ (ok. 880 000 dongów). Jechali z nami kolesie z Izraela i słyszałam, że oni utargowali mniej. No, ale targuje się przed, a nie na koniec jazdy, my nie zdążyliśmy.
Zadowoleni z powodu szybkiego transportu, ruszyliśmy do miasta poszukać hotelu. Przedwczesne to było zadowolenie, oj, przedwczesne. Główna "atrakcja" jeszcze na nas czekała.
Po jakimś czasie znaleźliśmy hotel .Pan pokazał pokój, powiedział, że jest minibar. Papas utargował trochę cenę.
I.... zaczęło się. Nie działała klimatyzacja. Przyszedł pan i uruchomił. Poszedł. Miał być minibar, ale lodówka pusta. Idziemy do pana zawiadomić, żeby nas później nie skasował za zawartość, której nie było. Przy okazji stwierdzamy, że nie działała lodówka. Przyszedł pan i zaczął szukać kontaktu. Nie znalazł. Zaczął nosić lodówkę po pokoju, wyszliśmy, żeby nie przeszkadzać. Wracamy po chwili. Pana nie ma, lodówka nie działa, a na podłodze pełno wody (chyba z tej lodówki się polała) i nie da się przejść. Wołamy pana, a on proponuje ... klapki.. Włączam komputer, nie działa wifi.. Nie wołam pana, idę do niego, a on twierdzi, że działa, że mam komputer popsuty. Mieliśmy dość. Od godziny byliśmy w hotelu i nie było możliwości odpocząć, bo ciągle coś. Postanowiliśmy zmienić hotel. Baliśmy się kolejnych niespodzianek, np. nie korzystaliśmy jeszcze z prysznica.
Pan zmienił się z uśmiechniętego człowieka w typa z wykrzywioną gębą. Zaczął nas odwodzić od pomysłu, my twardo prosimy o zwrot paszportów. W Wietnamie zawsze w każdym hotelu na wstępie zabierają paszporty, taki przepis. Przyleciał drugi typ z facjatą opryszka. Powiedzieli, że 2 godziny korzystaliśmy z pokoju mamy zapłacić 100 000 dongów, inaczej paszportów nie oddadzą. Tłumaczymy, że właśnie ciągle nie możemy skorzystać z pokoju i nie 2 godziny a jedną. Dwie godziny temu byliśmy na lotnisku w Da Nang. Miałam przy sobie bilet z godziną przylotu. Twardo stali przy swoim. Powiedzieliśmy, że wezwiemy policję. Zaśmiali się nam w twarz mówiąc "bardzo proszę, wzywajcie". Widzieliśmy, że nic nie ugramy. Policjanci pewnie znajomi i bez znajomości angielskiego. Wykłóciliśmy zapłatę 50 000, bo naprawdę byliśmy tam tylko godzinę i mieliśmy na to dowód.
Ciężki to był dzień.
Znaleźliśmy inny hotel. Wszystko wyglądało ok. Dosyć dobra cena. Na drugi dzień zajrzałam do internetu, a tam ludzie skarżą się, że pluskwy, karaluchy i ..... szczury. Co za koszmar!!!!!
Na szczęście żadnych kolegów z powyższych nie spotkaliśmy. Może dlatego, że mieliśmy pokój na samej górze.
Więcej "atrakcji" już nie spotkaliśmy, za to zaczęliśmy pobyt w przepięknym Hoi An. Miasto powaliło nas. Cudowne, klimatyczne miejsce. Na dodatek znaleźliśmy miejsce z najlepszymi sajgonkami, jakie kiedykolwiek w życiu jedliśmy!!!!!!!!!!!!!!!!



wtorek, 29 stycznia 2013

Mamas&Papas&Wietnam

Sajgon jest wielkim miastem, bardziej światowym niż Warszawa. Odwiedza go mnóstwo turystów. Jednak, jak w całym Wietnamie, ciężko komunikować się po angielsku. Na dodatek napisy też są na ogół wyłącznie po wietnamsku. Nie spotkaliśmy takiej sytuacji nigdy, w żadnym kraju. Owszem spotyka się wyjątki, ale nie jest to nagminne. Jestem ofiarą tego systemu. O tym za chwilę.
Zrobiliśmy przechadzkę po China Town za dnia. W bok od zatłoczonych sajgońskich ulic toczy się spokojne życie zwykłych ludzi.









China Town za dnia

Oczywiście nerwowo szukaliśmy jedzenia dla mnie, ale skończyło się na kawie :( Sytuacja rozwinęła się bardzo ciekawie. Zagadał do nas po angielsku starszy pan. Nie był to oksfordzki angielski, ale lepszy niż jakikolwiek wokół. Okazało się, że pan wiedział sporo o Polsce. Warszawa, biało-czerwona, Chopin, wyborowa, polska kochanka Napoleona. Pan jest Wietnamczykiem i od wielu lat przychodzi w to miejsce spotkać się na kawie ze swoim chińskim przyjacielem.

nasz wietnamski znajomy

Wietnamczycy też pasjonowali się Euro 2012

Zaimponował nam, bo dla mieszkańców Azji Europa jest naprawdę czymś bardzo odległym i mglistym. Nie bardzo się orientują w realiach czy historii. Kambodżańczyk, który wiózł nas na Pola Śmierci w Phnom Pehn mówił nieźle po angielsku. Rozmawialiśmy o ofiarach reżimu Pol Pota i chcieliśmy mu powiedzieć, że podobne rzeczy działy się w czasie II wojny światowej. Nie miał pojęcia, że taka wojna była.
Pan Wietnamczyk polecił Papasowi fryzjera w China Town. Papas twierdzi, że tak perfekcyjnego golenia nie zaznał nigdy.


Wróciałam z China Town głodna i powiedziałam dość!!! Nie chciało mi się chodzić od zupy do zupy. Poszłam do hotelowej restauracji i zamówiłam smażony makaron z warzywami i jajkiem.
Pani przyniosła mi .......ZUPĘ z makaronem i jajkiem. Była to na nasze oko zupka chińska z torebki (kształt makaronu jakby jeszcze w torebce był) zaprawiona jajkiem. Tu właśnie byłam ofuarą braku angielskich napisów i braku możliwości pogadania po angielsku. Kiedy Azjata nie zrozumie Cię, nie da po sobie poznać. Taka mentalność i już.

moja kolejna zupa, ta co miał być smażonym makaronem
 tak tu podają kawę

Moja męka miała się niebawem skończyć. Wyszliśmy z Papasem poeksplorować miasto i nagle, jak spod ziemi, wyrosło przed nami KFC. Nie jestem fanką fast foodów, ale ten widok był dla mnie anielski. Papas nie chciał, ale musiał wejść ze mną. Była akurat promocja z okazji tutejszego Nowego Roku i żarcie było podwójne w pojedynczej cenie. Dzięki temu spotkaniu siedzę i piszę, inaczej chyba bym już padła :)))))



widok z okna KFC

Mamas&Papas wreszcie docierają do Wietnamu

Ostatni poranek w Kambodży. Trochę żal, że tak szybko zleciało, ale nie czas na łzy. Tyle jeszcze przed nami.!!!
Dzień zaczął się trochę nerwowo. Mieliśmy zakupione przez hotel bilety autobusowe z Phnom Pehn do Sajgonu (czy jak kto woli, aktualnie nazywa się  Ho Chi Minh),  Jeździły małe busy, zbierały z hoteli gości i zwoziły na dworzec.Wstaliśmy wcześniej (brrrr) i o 8.30 czekaliśmy na odbiór. Autobus miał odjazd o 9.00, a my o tej godzinie wciąż staliśmy pod hotelem. Obsługa uspokajała nas, że spoko, że zdążymy. O 9.00 busik pojawił się. Wsiedliśmy grzecznie, a on pojechał do następnego hotelu, potem do następnego. I jeszcze jednego. Byliśmy zdezorientowani. Okazało się, że lokalny obyczaj nakazuje autobusowi czekać do skutku, aż busiki zwiozą wszystkich. Rzeczywiście pojazd grzecznie stał i ruszył po upakowaniu nas.
Miałam oczywiście przygotowane zatyczki do uszu na wypadek wystąpienia lokalnego zwyczaju ryczenia telewizorem. A tu szok!!! Było cichutko, spokojnie i nudno.
Trochę ożywił nas wjazd na prom. Tam nie było  nudno.

 wjazd na prom, ludzie ciągle próbują nam coś sprzedać
 na promie
 Papas na promie
 obrzydliwe, prawda?
Chwilę przed granicą postój na obiad. W Kambodży autobusy zatrzymują się często i na długo. Chodzi chyba o to, że kierowcy mają umowy z takimi miejscami i zatrzymują się nawet, gdy jest to trochę bez sensu. Ostatnie miejsce było najczystsze, z tych, w których byliśmy. Postanowiliśmy coś zjeść. Nie byliśmy w stanie dopytać się po angielsku, co tam dają i zamówiliśmy trochę" na pałę". Ja dostałam sałatkę, która wyglądała bardzo ładnie i składała się głównie z kości kurczaka. Nie dało się zjeść. Zamówiłam grillowanego kurczaka (na ciepło) i dostałam kurczaka gotowanego zimnego w postaci kostki z niewielką ilością mięska. Zrezygnowałam i na głodniaka pojechałam na podbój Wietnamu.
Pan pomocnik zebrał paszporty. Ucieszyliśmy się, że przejdziemy odprawę zbiorowo. A tu przed granicą zaskoczenie .Pan oddał paszporty i kazał iść do odprawy. Trudno! Zaraz po przejściu kambodżańskiej strony.... zebrał paszporty. Poszliśmy do wietnamskiej odprawy bez dokumentów. Człowiek całe życie zbiera doświadczenia. Stanęliśmy w kolejce bez paszportów.. Dopiero jakimś czasie kapnęliśmy się, że nasze dokumenty są w budce. Najwyższy Wietnamski Mundurowy Urzędnik decydował, kto i kiedy jest odprawiony. Odprawiony szczęśliwiec słyszał swoje nazwisko lub coś podobnie brzmiącego i już mógł iść dalej. W sumie człowiek nie jest potrzebny. Pan obrabia dokument i przez pośrednika podaje dalej. Na kambodżańskiej granicy było fajniej. Znowu pobierali odciski wszystkich dziesięciu palców i człowiek czuł się człowiekiem :)
Dziwnym trafem białasy zostały odprawione jako ostatni. Mimo, że byliśmy w mniejszości i statystycznie prawdopodobieństwo takiego rozkładu kolejki jest prawie równe zero, dokumenty białasów ułożyły się Najwyższemu Wietnamskiemu Mundurowemu Urzędnikowi wszystkie razem i na końcu. Papas twierdzi, że doszukuję się nie wiadomo czego. Ale swoje wiem :) i wcale się nie obraziłam. Prawdopodobnie kolejny lokalny zwyczaj :))))

 przejście graniczne za nami

Wjechaliśmy do Wietnamu. Pierwsze spostrzeżenia z okien autobusu: bieda jakby mniejsza i czyściej. Byliśmy zaskoczeni, że Wietnam wyraźnie odstaje na plus od Tajlandii i Kambodży.
Szok największy i smutek nieogarniony - nie widać tuk-tuków :((( 
W szponach totalnej nudy dotarliśmy do Sajgonu (brzmi prościej niż Ho Chi Minh, prawda?). Jest to ogromne miasto (7 mln mieszkańców). Autobus wyrzucił nas gdzieś i zgarbiliśmy się, co dalej?. Po iluś tam minutach rozglądania się weszliśmy do kawiarni, gdzie przemiła obsługa nie mogła nam pomóc, bo oczywiście nie mówili po angielsku. Na szczęście było wifi. Odpaliliśmy mapy i poprosiliśmy o pomoc młodych ludzi pijących kawę przy sąsiednim stoliku. Onaleźli trasę na mapie, zamówili nam taksówkę i wreszcie dotarliśmy do celu.
Pod hotelem chcemy płacić, a taksówkarz twardo, że w dolarach nie chce. Już w kawiarni musieliśmy długo prosić, żeby wzięli w dolarach, a taksiarz mówi "nie" i koniec gadki.. To też nas zaskoczyło bardzo. W Tajlandii i Kambodży bardzo chętnie brali dolce, a w tej drugiej to wręcz ceny podają w $.  Wietnam znów okazał się inny.
W tej chwili miałam chrzest bojowy w PRZECHODZENIU PRZEZ JEZDNIĘ W SAJGONIE. Wielu z Was widziało pewnie na youtube filmiki pokazujące tą czynność. 
 Miałam farta, bo nie miałam czasu się zastanawiać. Musiałam wysiąść z taksówki na stronę jezdni i pójść do hotelu po kasę. Papas siedział przyblokowany i padło na mnie. Teoretycznie byłam przygotowana. Powtarzałam sobie mantrę "iść powoli, równym tempem, iść powoli, równym tempem....". I doszłam bez problemu. Mogę wyznać z pełną odpowiedzialnością za słowo, że mimo iż wygląda to strasznie, jest łatwiejsze niż przejście przez ulicę w Polsce. Tam jeżdżą dziko, ale bez chamstwa. i prostactwa. Jak jest u nas, wiecie bardzo dobrze. Łazimy teraz w tym dzikim zbiorowisku pojazdów jak po swoim pokoju.
Oczywiście przy meldowaniu w hotelu znowu Azjaci pokazali, że myślą troszkę inaczej. Zarezerwowaliśmy pokój trochę droższy, ale z oknem itd. Pokój był oznaczony jako typ B. Nas wsadzili do pokoju typu A. Próbowałam wyjaśnić. Miła pani wytłumaczyła mi grzecznie, że pokój A to pokój B i A jest lepszy, bo ma klimatyzację.  Ręce bolały od tłumaczenia. Na szczęście nie był zły i odpuściliśmy :)
Sajgon podobał się nam. Skupiliśmy się na China Town. Poszliśmy na kolację. Głodni po porażce z poprzednim żarciem. Zamówiliśmy zupę, bo..... wszędzie tylko zupa była. Papas szczęśliwy, zajadał, aż mu się uszy trzęsły. Ja próbowałam zjeść, ale nie lubię azjatyckich zup:(   Papas skończył moją michę, a moja gehenna głodowa trwała.

 Papas zajada
moja zupa



China Town nocą

Poszliśmy do sklepu. Dziwny tam asortyment. Złaziliśmy wszystko i kupiliśmy jogurt i jakieś puszki. Okazały się bardzo słabe w smaku. Pewne produkty super wyglądały ale doszliśmy do wniosku, że to dla psów. Papas współczuł mi bardzo i powiedział, żebym to wzięła, a on nikomu nie powie...... Dobry człowiek, nieprawdaż?!

To mi Papas zaproponował

Poszliśmy jeszcze raz w miasto, licząc, że coś jednak znajdziemy oprócz zup. I znaleźliśmy!!! Sajgonki!!! Uwielbiam sajgonki, Papas zresztą też. Kupiliśmy 10szt i zasiedliśmy do uczty. Tfu, najgorsze sajgonki w życiu. Nawet Papas, który zeżre wszystko, po dwóch skapitulował (ja jedną zjadłam, ale bardzo głodna byłam).
Być może to, co do tej pory jedliśmy to były podróby, a te były prawdziwe sajgonki z Sajgonu. One nie były jakieś stare, czy niepewne. Po prostu miały tak specyficzny smak, że wymiękliśmy. Tubylcy jedli je ze smakiem.
I tak głodna poszłam spać w mieście, gdzie gary z żarciem stoją na każdym rogu. Moje azjatyckie wspomnienie....

sobota, 26 stycznia 2013

Mamas&Papas nadal kombinują w Kambodży

Battambang jest inny niż Siem Reap. Przede wszystkim nie widać białasów. W zasadzie poza hotelem prawie nikogo nie spotkaliśmy. Miejscowe kobiety noszą ....piżamy za dnia na mieście. Prawdopodobnie coś, co u nas jest nazywane piżamą (i tak wygląda), tutaj piżamą nie jest, ale wrażenie jest konkretne :)
Poza barwnymi piżamkami dominuje, niestety, powszechny nieporządek, większy niż w innych miejscach, które odwiedziliśmy. Garkuchnie też nie tak pociągające, jak wcześniej. Dużo much i niechęć do eksperymentowania. Właśnie w Battambang poszłam pierwszy raz do restauracji na posiłek. Był bardzo przeciętny, nie to, co garkuchnia w Siem Reap czy Bangkoku.










Widoki z Battambang


Papas niewiele spróbował, bo coś go trafiło, ale po jednym dniu niemocy wstał, jak młode dziecię.
Popatrzyliśmy, pomieszkaliśmy i pojechaliśmy do Phnom Penh, do stolicy.
Ponownie zdecydowaliśmy się na podróż lokalnym autobusem. Miałam przygotowane zatyczki do uszu, na wypadek kolejnego szalonego kierowcy. Tym razem udało się. Telewizor był słyszalny, ale nie ryczał. 330 km jechaliśmy 7 godzin. Ponownie byliśmy jedynymi białasami przez całe 7 godzin.
Obserwowaliśmy lokalne obyczaje i było bardzo fajnie. Kierowca, który sprzedał bilety na wszystkie siedzące miejsca, wyczarował stołeczki wysokie chyba na 20 cm. Sadzał kolejnych chętnych w rządku między siedzeniami. Jedna osoba siedziała na koszu na śmieci, a jedna na czymś takim, że nie potrafię opisać. Jedna pani przyjęła funkcję zastępcy kierownika i zarządzała przestrzenią i ludźmi w autobusie. Inna pani rozsiewała taka fantastyczną energię, że śmialiśmy się jak wariaty, jak tylko się odezwała. Zaśmiewaliśmy się razem z nią nic nie rozumiejąc. Cały autobus się radował..
Kierowca zatrzymywał się poza przystankami. Wystarczyło, że pasażer wydarł się. Właśnie, tak było. Nie podchodzi się tu grzecznie do kierowcy i nie prosi , ale wydziera się nie ruszając czterech liter z siedzenia (lub stołeczka). I kierowca zatrzyma się tam, gdzie jest najwygodniej. Czasami zatrzyma się na środkowym pasie. Nic to! Pasażer wysiada i dzielnie zmierza na pobocze. Ciekawie wyglądał fakt, że co jakiś czas z głębi pojazdu wędrowała do kierowcy czyjaś komórka. Ten pogadał i wracała z powrotem. Tak ileś razy.
Zatrzymywaliśmy się po drodze wiele razy. Na ostatnim postoju przed wjazdem do stolicy, autobus został BARDZO SOLIDNIE umyty. Przypadek czy jakiś zwyczaj? Pasażerowie grzecznie stali na zewnątrz, a pojazd się kąpał..








Podróż i postoje w drodze do Phnom Penh

W Phnom Penh pierwsze co zauważyliśmy to fakt, że jest dużo czyściej. W ogóle miasto jest zamożniejsze niż prowincja, co jest zresztą bardzo częstym zjawiskiem. Wiadomo, stolica! Dużo się buduje. Miasto wygląda jakoś bardzo uniwersalnie. Podobne do wielu.
Hotel nas wkurzył na początek pobytu. Zarezerwowaliśmy pokój z oknem, bo nie lubimy ciemnych nor. Był oczywiście droższy. Dostaliśmy lokum bez okna z przeprosinami, że innych nie ma .Troszkę się poawanturowałam. Nazajutrz obiecali zamianę na właściwy pokój. Przed spaniem sprawdziliśmy w internecie dostępność pokoi z oknem na ten dzień. Okazało się, że cały czas oferowali to, czego nie mieli. Piszę o tym, ze względów praktycznych, żeby pokazać praktyki hoteli.. Sprzedają droższe, lepsze pokoje, potem za słowo przepraszam chcą się wykpić. Nie odpuszczajcie!
Gdy się awanturowałam :) zaczepił mnie jakiś pan zapytaniem, skąd jestem.. Wyznałam prawdę. Pan się ucieszył, że to blisko Izraela. Zbaraniałam! Zanim się otrząsnęłam, pan rzekł, że jesteśmy sąsiadami. Zapytałam, skąd on przyjechał. Odpowiedź:: z Turcji. Witaj, sąsiedzie!!!!!!
Phnom Penh jest siedzibą króla. Mieliśmy "pecha". Król był w mieście. Okolice pałacu zostały zamknięte na 3.... miesiące. Jest dla mnie niezrozumiały stosunek poddanych do władcy. XXI wiek i jakiś ludzik budzi takie emocje u ludzi. Nie wiem, czy ten król jest podobny do tajskiego, ale nie wydaje mi się, żeby był Bogiem.
Próbowaliśmy kupić jakieś pamiątki, prezenty. Tam nie ma nic z tych rzeczy, tylko podobizny króla i familii.
Kóżka, wybacz! Chciałabyś fotkę króla zamiast obiecanego słonia???
Miejsca związane z królem są tak dopieszczone, że kontrast z pozostałymi po prostu razi. No, cóż! To ich kraj, ich zwyczaje i potrzeby.
Phnom Penh jako stolica ma inny charakter niż pozostałe miasta, ale jedno jest niepowtarzalne.
Miejsca, które mną wstrząsnęły i zakryły w dużym stopniu inne wspomnienia z tego miasta.
Pola Śmierci i Muzeum Ludobójstwa Tuol Sleng.
Nie potrafię o tym pisać. Każdy słyszał o reżimie Pol Pota i jego Czerwonych Khmerach, ale wyobraźnia tak daleko nie sięga. Nie dałam rady obejrzeć do końca. Może ciotka Wikipedia coś Wam powie:
http://pl.wikipedia.org/wiki/Tuol_Sleng 
Przewodnik w muzeum wspomniał, że strażnicy nie zostali osądzeni.
To nie były jedyne ofiarySzacuje si, że w tamtych czasach straciło życie nawet 3 mln ludzi! Własny rodak ich tak załatwił :(

W Phnom Penh  odwiedziliśmy targ. Mimo zawodu z wizyty w takim miejscu w Bangkoku czy Siem Reap, podjęliśmy próbę znalezienia atmosfery miejscowego targu. I udało się, było nieźle.





obrazki z targu

Pani w piżamce