sobota, 30 marca 2013

Mamas&Papas kończą azjatycką przygodę

Długo się nie odzywałam, ale mam usprawiedliwienie od lekarza :)
Opiszę dzisiaj ostatni etap naszej podróży do Azji. Etap długi i nudny, ale ważny, bo ....ostatni  :(

Podróż z Hanoi do Gdańska zajęła nam ponad 30 godzin. Na dodatek coś mi się pomerdało i na lotnisko pojechaliśmy prawie 2 godziny za wcześnie. W sumie lepiej poczekać niż się spóźnić. Wydaliśmy trochę pieniędzy na wolnocłówce i w restauracji i już byliśmy gotowi do lotu.


Mamas&Papas przed lotniskiem w Hanoi

Ostanie sajgonki w Azji.......


Lecieliśmy linią Qatar Airways. Jest to linia notowana w 2 ostatnich latach jako najlepsza linia lotnicza na świecie. Odbyliśmy lot dwoma samolotami i kategorycznie stwierdzamy: LINIE PRZEREKLAMOWANE. Tylko na samym początku było miło. Mieliśmy międzylądowanie w Bangkoku i tam zmienił się personel. Potem już było znacznie gorzej niż w samolotach innych linii, które nam się przydarzyły w czasie naszej wyprawy. Tania linia Air Berlin była lepsza. Nawet duuuuużo lepsza.  Najgorsze było żarcie. Przelot z Hanoi do Frankfurtu postawił nasze żołądki w nieciekawym położeniu. Personel strasznie powolny, nie ogarniał podstawowych potrzeb pasażerów. Tylko Ryanair wspominamy gorzej.
Na szczęście mieliśmy przesiadkę w stolicy Kataru - Doha. Można było chwilkę odpocząć od "luksusu". Oczywiście lotnisko bardzo piękne. Ludzi million. Różne ubiory: tamtejsze luzackie, tamtejsze ortodoksyjne (panie wyglądały z każdej strony tak samo, nawet szparki na oczy nie było), kolorowe z innych kontynentów, nasze swojskie - można by się gapić i gapić.


Doha, lotnisko


Panie "bez twarzy".
 
 Kolorowe panie.
Pani w kolejce do samolotu. Bagaż na plecach to wszystko, co miałam na tą podróż.

Na lotnisku w Doha zachwyciliśmy się grupą tubylców z sokołami. To bardzo drogie hobby, ale ten kraj biedny nie jest. Była to grupa mężczyzn i chłopców z całą chmarą grzeczniutkich sokołów. Ptaki te miały oczywiście przepaski na oczach. Nie widziałam wcześnie tak blisko i tak długo sokoła. Piękne ptaki!








To był ostatni egzotyczny akcent podróży. Pomału wchodziliśmy w naszą rzeczywistość, chociażby  poprzez wstrętne (i drogie) jedzenie w barze. Zupełnie jak na naszych lotniskach czy dworcach. Jeszcze parę godzin lotu i jesteśmy w Europie.
Ze zdumieniem zauważyliśmy, że we Frankfurcie jest zima. Że nie mamy odpowiednich ubrań. Że los jest okrutny. Postanowiliśmy zjeść prawdziwego niemieckiego wursta na pocieszenie. Jak głąby, nieświadomie rozsiedliśmy się w sali dla vip-ów. Jakaś pani tłumaczyła, że tam nie można siadać. A my stwierdziliśmy, że tam nam wygodnie. Za chwilę rozsiedli się obok bardzo eleganccy panowie i podleciał do nich kelner. My się obsługiwaliśmy sami , a poza tym nikt mi nie powie, że Papas nie jest wystarczająco elegancki na vip-a.


 Papas we Frankfurcie. Prawda, że elegancki? Prawdziwy VIP!!!!

Mamas też niczego sobie :)


Wursty. Smakowały tak, jak wyglądały, ale i tak o niebo lepsze niż żarcie w liniach katarskich.

Jeszcze ostatni lot na trasie Frankfurt-Gdańsk. Lecieliśmy bombardierem, pierwszy raz tym wynalazkiem. Pierwsze zdziwko to wsiadanie wprost z płyty lotniska, bez rękawa czy podjeżdżających schodów. Trzy schodki, jak do PKS-u. W środku w sumie też PKS. Klasa biznes mieściła się bezpośrednio przed naszymi fotelami. Po prostu oddzielono zasłonką na poziomie głów pierwszy rząd i biznes klasa "jak ta lala". Śmieszniutko to wyglądało. Pan steward był bardzo miły i pomocny, ale linie LOT nie wzbudziły sympatii całokształtem. Do podawania napojów przyszedł pan z kabiny pilotów. Mam nadzieje, że to drugi pilot był. Chociaż nie zdziwiłabym się, gdyby sam kapitan porzucił stery, żeby podać kawę i czerstwą bułkę. LOT to LOT! I ani słowa więcej, poza tym, że silniki tak wyły, że byłam pewna, że przegrają z grawitacją.
Udało się dolecieć. Chwila przytulania się do zimy na przystanku. 
I....
Hostel Mamas&Papas powitał nas po miesiącu. Zaczął się czas przeszły, czas wspomnień. Na szczęście hostel dostarcza nam tyle ciekawych momentów, że łatwiej będzie pomału wrócić z Azji. Chociaż w sercach i w głowach będzie tam na zawsze.

 Adi i Kan byli w grupie powitalnej.

wtorek, 12 marca 2013

Mamas&Papas zauważyli, że ......

Mam zgrabny pretekst dalej myślami pobujać się po Azji. Wiele osób poprosiło o kontynuację wątku podróży. Bardzo proszę :) Cała przyjemność po mojej stronie :)
W ostatnim wpisie pisałam o różnicach. Dzisiaj podobieństwa.

Azja jest naprawdę inna niż Europa. Pierwsze co rzuca się w oczy - brak (lub nieprzestrzeganie) przepisów na drogach. Miliony motorków!!! Wszędobylski dźwięk klaksonów. To chyba sport narodowy Azjatów. Oszaleć można! W trakcie podróży przywykliśmy do hałasu, ale do końca pobytu dziwiliśmy się, widząc (słysząc) sytuacje otrąbione przez tubylców.
Każdy jeździ, jak chce. Pod prąd, po chodniku, skręcanie z lewego pasa w prawą stronę itd. Wydawałoby się, że chaos jest nie do ogarnięcia. A jest super! Ludzie są sobie życzliwi. Jedzie koleś pod prąd? Widać musi. Nikt się wkurza, nie walczy, tylko współpracuje. Tu praktycznie nie ma znaków drogowych. Widzieliśmy sygnalizacje świetlne, ale raczej tylko na wielkich skrzyżowaniach ktoś się tym przejmuje. Naprawdę wielkich. Oczekiwanie na światłach to nawet 90 sek (czas wyświetla się). I to są jedyne miejsca, gdzie pieszy może spokojnie przejść przez jezdnię. W innych sytuacjach trzeba się wedrzeć na jezdnię i żadna krzywda się nie stanie. Przyhamują albo ominą. Na początku było trochę lękliwie z naszej strony, ale szybko nauczyliśmy się, że nic nam nie groziło i łaziliśmy zygzakiem na drugą stronę. Nie widzieliśmy wypadków czy stłuczek. Polska mogłaby się dużo nauczyć od "dzikiej" Azji. Wystarczy wzajemna życzliwość i zrozumienie, zamiast udowadniać, kto jet królem tej szosy.
Innym zaskakującym widokiem jest przewóz osób i towarów. Ile oni potrafią przewieźć skuterkiem. Widziałam, to uwierzyłam, ale niektóre konstrukcje wyglądały niewiarygodnie.
Również ludzie potrafią się upakować bardzo kreatywnie. Widziałam rodziców z CZWÓRKĄ dzieci jadących na JEDNYM skuterze!!! Albo 2+3 plus rower. Rodzina 2+2 na jednym pojeździe to norma. Pewne zwyczaje budzą we mnie mieszane uczucia. Np. Jedzie mama na skuterze, a dziecko z tyłu STOI zamiast siedzieć. Małe dzieci wożą na rowerach mniejsze dzieci.... Dzieci i dorośli jeżdżą na pakach. Każdy radzi sobie, jak może.
W ogóle dzieci często są z mamami w pracy. Tu raczej nie ma systemu z urlopami macierzyńskimi, zwolnieniami w ciąży czy innymi udogodnieniami. Wygląda na to, że kobieta jak najszybciej po urodzeniu dziecka wraca z dzieckiem pod pachą do pracy. Widać maluchy wszędzie. W sklepach, w hotelach, w biurach podróży, po prostu wszędzie. No i biegające "luzem" po ulicach. Rodzice nie trzęsą się nad pociechami tak, jak w bogatszych krajach. Z jednej strony trochę dziwi i nawet przeraża, z drugiej........ Czy my nie przeginamy z tym chowaniem dzieci pod klosz, wychowywaniem wg książek, sterylnością itp. Te dzieciaki świetnie sobie radzą i naprawdę nie są głupie!
Matki nie mają wyjścia. Tu ludzie pracują duuuużo dłużej niż u nas. Odbija się to pozytywnie np. w usługach turystycznych. Do późnej nocy można wykupić wycieczkę, załatwić sprawy wizowe,  w ogóle wszystko. Tylko trzeba być bardzo czujnym przy ustalaniu ceny usługi.,
Jest to duże udogodnienie dla turystów. Nie ma stresu, żeby coś załatwić.
Jest też bardzo bezpiecznie. Nie przeżyliśmy przez miesiąc żadnej niebezpiecznej sytuacji. W zasadzie niemiła była sytuacja w hotelu w Hoi An, którą kiedyś opisałam.
Wspólną cechą jest też duża życzliwość i serdeczność ludzi. Nawet ci, którzy rżną białasów są tacy sympatyczni :) Spotkaliśmy się jednak z wieloma objawami serdeczności kompletnie bezinteresownej.
Ludzie są poza tym bardzo przedsiębiorczy. Na ulicy załatwisz wszytko. Jakoś muszą zarobić. Czasami wydawało mi się, że te sterty śmieci to też gdzieś produkują specjalnie, żeby było co na ulicy położyć ;)
I te ich kable elektryczne!!! Pamiętacie zdjęcia z tymi obłędnymi  węzłami z kabli. Wygląda to nieziemsko!
Jednym z najważniejszych wydarzeń każdego dnia naszego pobytu była poranna wizyta w toalecie. Tak też mówili wszyscy turyści, z którymi rozmawialiśmy. Sprawdzanie, czy udało się przeżyć w zdrowiu kolejny dzień :) Mnie się udało, co uczyniło wyprawę w 100% cudowną i niezapomnianą.
Pytaliście, czy była to podróż życia? TAK!!!!

Jeżeli chcecie, to dam się namówić na jeszcze jeden odcinek wspomnień :)
(plis...)

piątek, 1 marca 2013

Mamas&Papas wspominają

Dużo czasu upłynęło od naszego powrotu, ale ciągle bardzo intensywnie wspominamy Azję. Nie da się zapomnieć, trudno wrócić do dawnego rytmu. Była to podróż naszego życia, dlatego ten opóźniony wpis będzie znowu o ... Azji.
Takie małe podsumowanie....
Prosiliście nas  w realu o porównanie Tajlandii, Kambodży i Wietnamu. Trudne zadanie. Z odległej Polski mogłoby się wydawać, że jest to po prostu Azja. Inny kontynent, inna kultura, ale kraje po prostu azjatyckie. Owszem podobieństwo jest, ale również różnią się one miedzy sobą wyraźnie.
Bieda. Widoczna w każdym z krajów, ale Kambodża "prowadzi". Było tam najbrudniej, najbiedniej i czasami dołująco. Tam też Papas zaliczył swoje dwa zachorowania. Fakt, że ostrożny to on nie był!!!
Ekstrawagancki Papas postanowił przetestować lokalną służbę zdrowia. Przed wyjazdem czytaliśmy, że tam takowej w zasadzie nie ma, ale znacie Papasa. Musi wszystkiego spróbować na własnej skórze.
Gdy nad ranem obudził mnie z meldunkiem, że chyba coś nie bardzo dobrze jest, wiedziałam, że jest źle. Papas jest bardzo bohaterski i przyznaje się do cierpienia tylko w ostateczności. Najwyraźniej ostateczność wystąpiła, więc niezwłocznie udaliśmy się do kliniki International S.O.S. Pan tuk-tukowiec oczywiście ograbił nas wołając jakąś zabójczą cenę, ale nie było czasu na negocjacje. Papas tak bardzo się trząsł, że myślałam, że rozpadnie się na tysiąc (albo więcej) kawałków.
Sama klinika to na pewno nie Azja, ale kosmos jakiś. Zajęli się Papasem bardzo cudnie. Najpierw testy na malarię i dengę. Po wykluczeniu tych świństw, dalsza pełna diagnostyka.
Byliśmy pod wielkim wrażeniem profesjonalizmu, kultury, szacunku.
Papas poleżał sobie jak panisko. Wyżłopał dziesięć kroplówek, ileś zastrzyków i czegoś tam jeszcze. Zaśpiewali za tą odnowę 700$. Na razie ubezpieczyciel zwrócił 400, ale nie poddamy się.
Klinika była ogromnym kontrastem w stosunku do otoczenia. Zauważyliśmy jednak, że mieszkańcy Kambodży wyglądali na szczęśliwszych niż obywatele bogatszego Wietnamu czy Tajlandii.
Kuchnie też się różniły. Najbardziej przypadła nam do gustu kuchnia tajska. I nie była wcale tak ostra, jak wieść gminna niesie. Kambodża też była niezła. W Wietnamie było za dużo ofert z zupami, ale o tym już pisałam.
Brud był wszędzie, ale Wietnam wypadł trochę lepiej niż pozostałe kraje. Chociaż toalety dla Europejczyka to katastrofa!!!!!!!!! Przepraszam PKP, że psioczyłam na toalety dworcowe! Bardzo przepraszam PKP!!!
Za to kawa w Wietnamie cudna. Piją ją na ciepło lub na zimno (Europejczyku, tej ostatniej nie pij!), czarną lub ze słodkim skondensowanym mlekiem. I baaaardzo mocną. Mój żołądek prosił mnie, żebym już nie piła tej esencjonalnej kawy. Obiecywałam jemu i sobie, że dam na luz. I dalej piłam. Bardzo dobra kawa! Przy okazji dowiedzieliśmy się, że Wietnam jest znaczącym eksporterem kawy. Tylko Brazylia produkuje więcej.
Czym się jeszcze różnią? W Wietnamie nie spotkaliśmy w sprzedaży robaków. W Kambodży były najbardziej dostępne, w Tajlandii też nie było źle. W Wietnamie nie było takiej oferty. Przyszło mi do głowy, że Wietnam jest bogatszy niż Kambodża i ludzie nie muszą wzbogacać swojej diety o robale. Ale to moja prywatna teoria.
Kolejna różnica, w Wietnamie NIE MA TUK-TUKÓW, a tuk-tuki kambodżańskie i tajlandzkie różnią się. Bardzo polubiłam ten środek transportu. Papas z kolei zakochał się w taksówkach motocyklowych.
Różnic jest wiele, ale i podobieństwa są bardzo widoczne. Miałam zamiar umieścić to w jednym wpisie, ale dziś za bardzo się rozpisałam. Azjatycki ciąg dalszy nastąpi.... Nawet się cieszę, że jeszcze Was pomęczę  wspominkami z Azji :)