niedziela, 23 lutego 2014

Dawno temu.....

Granada coraz mocniej ucieka w przeszłość. Każdy nasz wyjazd krótszy czy dłuższy, bliższy czy dalszy powoduje ogromny przypływ wspomnień z innych podróży. Jest kilka takich miejsc, do których wrócilibyśmy z przyjemnością. Jedne zauroczyły nas atmosferą, inne widokami, a kolejne obdarowały nas jakimiś historiami.
Ostatnio naszły mnie wspomnienia z Sieny. Kilka lat temu szwendaliśmy się po Ligurii i Toskanii. Siena skradła nasze serca. Ponieważ podróżowaliśmy latem, niezbędne było poszukanie jakiegoś spania zawczasu (pół roku wcześniej). I tutaj mały zgrzyt. W Sienie nie było praktycznie wolnych miejsc noclegowych. Parę miejsc bardzo nieatrakcyjnych, chociażby cenowo. Pomyślałam, że szukać nie umiem, ale z drugiej strony......Przecież ja świetnie szukam :) No, i jakoś udało się. Cudem jakimś chyba, bo cena dobra i lokalizacja świetna (pamiętajcie, nie należy nigdy tracić nadziei!). Pociąg z Florencji do Sieny był pełny. Przyjechaliśmy 2 lipca. Poszliśmy popatrzeć na miasto i coś zjeść. Zauważyliśmy od razu, że miasto jest straszliwie zatłoczone, co nie spodobało się nam. M.in. dlatego z ulgą opuściliśmy Florencję, bo mieliśmy dosyć tych tłumów. Nasze nastroje poprawiły widowiska urządzane przez ludzi ubranych w średniowieczne stroje. Fajne to było.

Fot: Dorota Pansewicz

Poszliśmy do restauracji. Na zewnątrz tłumy, a w knajpie tylko my. Złożyliśmy zamówienie i czekamy. Siedziałam tyłem do okna. W pewnym momencie usłyszałam bardzo dziwny dźwięk. Brzmiało to, jakby przebiegało stado .... słoni. Naprawdę! W tym momencie z restauracji wybiegł..... cały personel. Zza baru, z zaplecza, z kuchni. Ostatni wybiegający człowiek zatrzymał się w drzwiach wyjściowych, popatrzył na nas i smutny cofnął się do kuchni. A za oknem widok przedziwny. Wielki tłum biegł w jednym kierunku. Młodzi, starzy i baaardzo starzy. Kobiety, mężczyźni, dzieci i niemowlęta pod pachą. Zdrowi, o kulach, na wózkach inwalidzkich. Wszyscy bardzo przejęci. Patrzyliśmy zdumieni. Przyszło nasze żarcie i kucharz wybiegł. Jeść nam się normalnie odechciało. Nie wiedzieliśmy, czy to może ewakuacja jakaś. Skoro wszyscy w jednym momencie gnają na złamanie karku w jedno miejsce..... Jednak zjedliśmy, ale i tak.nie  było komu zapłacić, bo przecież wszystkich wymiotło.

Poszliśmy za tłumem i wreszcie dowiedzieliśmy się, co się stało. PALIO.

Nieświadomie wybraliśmy się do Sieny w dniu, w którym zwalają się tu tłumy.
Palio to impreza, która odbywa się dwa razy w roku 2 lipca i 16 sierpnia, trwa to od średniowiecza. Jest to festyn na cześć Matki Boskiej. Najmocniejszym akcentem jest wyścig konny rozgrywany na głównym placu. Startuje dziesięciu jeźdźców reprezentujących poszczególne dzielnice. Konie są losowane przed gonitwą, jeździ się bez siodła. Ten wyścig to jakieś szaleństwo. Konie biegną nawet po zgubieniu jeźdźca. Zresztą popatrzcie.

http://www.youtube.com/watch?v=ffOXBd9QBZ8

Najciekawsze momenty są od 2:30 w tym Matka Boska i włoski obłęd.

Oczywiście wygrała dzielnica, w której się zatrzymaliśmy ISTRICE. Nieodłączną częścią imprezy są pochody, które maszerują ulicami miasta chyba całą noc. Zwycięska dzielnica otrzymuje obraz z Matką Boską, taką trochę odpustową. I to jest właśnie to, co Włochów podnieca najbardziej. Widok niesamowity! Jak oni to przeżywają, ile emocji, wzruszeń. Wszystko wyglądało bardzo autentycznie. Nie spotkałam się nigdy z tak spontanicznym przeżywaniem uniesień religijnych i wszystkiego innego. 

Poniżej parę fotek z sieci. Nie mam w hostelu zdjęć z tamtych czasów, więc muszę posiłkować się internetem

Fot: Dorota Pansewicz

Palio Siena
http://wlochy.praktycznyprzewodnik.eu/
il Cencio
http://ewamaria030.blox.pl/2012/04/Folklorystyczne-wydarzenia-w-Toskanii-8211-IL.html
plac del Campo
http://ewamaria030.blox.pl/2012/04/Folklorystyczne-wydarzenia-w-Toskanii-8211-IL.html
kon - uczestnik biegu
http://ewamaria030.blox.pl/2012/04/Folklorystyczne-wydarzenia-w-Toskanii-8211-IL.html


niedziela, 16 lutego 2014

Nuda

Ciężko się wraca do rzeczywistości po pobycie w Granadzie. Luty jest miesiącem bardzo spokojnym w Hostelu Mamas&Papas. Niewielu Gości, niewiele się dzieje.
Zdarzyło się coś, czego Papas nie widział i nie może tego odżałować. Zaliczyłam kolejny upadek. Okoliczności były bardzo mało romantyczne. Szłam wyrzucić śmieci. Taka trywialna czynność. Wydawało się, że nie jest to niebezpieczna robota. No właśnie, wydawało się.....
Raptem patrzę i oczom nie wierzę! Siedzę w kałuży! Wyrżnęłam się jak długa. Pod cieniutką warstwą wody był lód. Leżę i badam, połamałam się czy nie? Wyszło mi, że jestem w jednym kawałku. Próbuję wstać i ....nie mogę. Wywaliłam się w jakiś ekwilibrystyczny sposób. Jedna noga tu, druga nie wiem gdzie. Kombinuję, kombinuję i nic. Tyłek ciągle w kałuży. Musiałam podjąć desperacką decyzję. Położyłam się na plecy w tej nieszczęsnej kałuży. Zmoczyłam to, co się uratowało w momencie upadku, ale udało mi się pozbierać i ustawić sylwetkę w pozycji pionowej. Pokuśtykałam do hostelu. Zaczęłam się przebierać. Zdążyłam zdjąć mokry sweter i słyszę, że Gość nadchodzi. Szybko wrzuciłam na siebie suchy sweter na mokry podkoszulek. Sympatyczny obywatel Rosji przyszedł zapytać, gdzie można kupić części samochodowe. Ja i części samochodowe!!! Z tyłka kapie, kałuża ze skarpet płynie, a ja muszę szukać sklepu. Telefon do Moniki i jest informacja. Gość poszedł do siebie. Rzuciłam się dalej do przebierania. Zdążyłam zdjąć skarpetki, Gość wraca z numerem telefonu i prosi o zatelefonowanie w pewne miejsce. No to dzwonię i pytam o części do samochodu Saab 9000. Z tyłka dalej kapie, a ja próbuję przetłumaczyć na polski nazwy części samochodowych. Skąd ja mam znać fachowe słownictwo po rosyjsku! A z tyłka dalej kapie.... Długo to trwało. Znowu zostałam sama. Próbuję kontynuować przebierankę, ale nadchodzi kolejny Gość. I jeszcze bramę otworzyć. I coś tam i coś tam. Wreszcie uspokoiło się, a moje spodnie wyschły na moich biednych obitych czterech literach. To było najbardziej ekscytujące wydarzenie minionego tygodnia. Tylko Papas ciągle gada, że szkoda, że tego nie widział.

Jeszcze jedno zabawne wydarzenie. Gościli u nas Rodacy mieszkający na stałe w Norwegii. Mili panowie. Nazajutrz mieli samolot, przed wylotem chcieli się zabawić. Najpierw posiedzieli w common room, następnie udali się do miasta. Dosyć szybko wrócili. Wiadomo, nigdzie nie jest tak fajnie jak w Hostelu Mamas&Papas. Zapytali, gdzie jest ich butelka whisky, którą postawili w common room. Nic mi nie było wiadomo na ten temat. Wyraziłam szczery  żal i zaproponowałam, żeby dopili buteleczkę z wódką, którą zostawił ktoś inny. Po chwili olśniło mnie. Kamil, nasz stały Gość, chodził i częstował wszystkich whisky. Zachęcał gorąco i sam bardzo zadowolony sączył. Okazało się, że myślał, że to Papasa zasób. Papas oglądał skoki narciarskie w męskim gronie i w towarzystwie buteleczki. Nieszczęsna whisky stała tak blisko, że zdaniem Kamila była żelazną częścią stolika kibiców. Teraz chłopak gryzie się,  czy mu Bóg wybaczy to przestępstwo. My wybaczamy, nie tylko dla siebie dokonał tej kradzieży. A miły panom z Norwegii nie podamy adresu Kamila.

Poeta Kamil


Odwiedziła nas Monia. Piękne mamy dziewczyny :)



niedziela, 9 lutego 2014

Koniec

Ostatni dzień w Granadzie wprawił nas troszkę w smuteczek. Dobre szybko się kończy. Na dodatek pogoda śliczniutka. Słońce bezlitośnie uzmysławia, że zaraz wrócimy do polskiej zimy.

Rzut oka na katedrę
Poranek (no dobra, prawie południe) przywitał nas na ulicy donośnym wrzaskiem demonstracji ulicznej. Z tego, co zrozumiałam byli to ludzie, którzy manifestowali pod jakimś bankiem. Chodzi chyba o ofiary kryzysu, które potraciły domy wskutek pułapki kredytowej w ciężkich czasach. Widok niezbyt radosny, ale co my możemy?



Po śniadaniu pochodziliśmy ostatni raz po uliczkach Granady. Spotkaliśmy np ulicznego ostrzyciela noży. W Polsce nie widziałam takiej osoby. Zauważyłam, że tutejsze kobiety częściej chodzą w futrach niż w Polsce. Niby klimat u nas trudniejszy, ale im i tak jest zimniej.
Przy okazji klimatu. Właściciel hotelu opowiadał nam, że przyjechała niedawno obywatelka dalekiej Rosji. W Granadzie było dosyć zimno, nawet w naszym polskim rozumieniu (w nocy lekko na minusie), a pani chodziła bez płaszcza zachwycona, jaka tu wiosna. Jakie wszystko jest względne!!!!
Papas poszedł jeszcze na zaprzyjaźniony plac i wrócił zszokowany. Opowiadał, że tamtejsze psy (pisałam, że jest ich tam okrutnie wiele) wciągają dzikie pomarańcze. To te pomarańcze, które tak pięknie prezentują się na fotografiach, ale tak naprawdę są dla ludzi niejadalne. A pieski?! Proszę bardzo. Bez marudzenia wciągają dzikie pomarańcze ze skórą na wyścigi. Charakterne stworzenia!


Piesek wciąga pomarańczę
A propos psów. Ciekawe, jak się miewa Pan Kotek w naszym hostelu (w zasadzie obok hostelu)?

Sobota rano. Godzina zero była o skandalicznej 8.15. Wyruszyliśmy z hotelu na autobus na lotnisko do Malagi. Nieubłaganie pobyt w Granadzie dobiegł końca.



Zaraz wchodzimy na lotnisko

W czasie hiszpańskiej wycieczki nie spotkaliśmy ani razu Polaków! Jedyną Polką była pani na lotnisku w Maladze, która drukowała nam kartę pokładową. W hotelu też były bardzo egzotyczne nacje. Najbardziej zadziwił nas chłopak z Chile, który znał Lewandowskiego i Błaszczykowskiego.
Na lotnisku musieliśmy oczywiście wywalić jedzenie i picie, bo z wałówą nie wpuszczają na "security". I co? Pan, który prześwietla bagaże, nawet nie rzucił okiem na monitor. Był tak zajęty pogawędką z resztą załogi, że właściwie niepotrzebnie rozkładaliśmy się z rzeczami,niepotrzebnie ściągaliśmy ciuchy, paski od spodni. Można było spokojnie położyć na podajnik bombę i kałasznikowa. Nie zwróciłby uwagi. Hiszpański luz na maksa. Jakiejś starszej pani bramka zadźwięczał. Przerwali na chwile pogaduchy i pani została skontrolowana tak pobieżnie, że mogliby już sobie darować.

Czekanie...

Papas szaleje w sklepie z kosmetykami

Za bramką trzeba było oczywiście od razu wydać pieniądze na picie. To chyba jakiś spisek. Przed bramką wyrzuć, za bramką kup buteleczkę za 3 Euro. Na sali odlotów oczywiście gorąco, bo to też część spisku, żebyśmy dużo wydali na napoje. Przejrzałam ich na wylot :)

Jednak ceny na lotnisku w  Maladze to pikuś przy cenach na lotnisku w Kopenhadze. Wiemy, bo mieliśmy tam przesiadkę i cztery godziny oczekiwania. Nie polecamy głodnym i spragnionym, no może ewentualnie desperatom.

Krótkie to były wakacje, ale cieszymy się, że w ogóle udało się wyrwać. Zaczynamy odliczanie do następnego wyjazdu za rok!


piątek, 7 lutego 2014

Mamas&Papas próbują polenić się

Dzisiejszy dzień z nawiązką wynagrodził nam wczorajsze deszczowe męki. Mieliśmy lato w lutym! Cudna pogoda, błękitne niebo, cieplutko - po prostu pogoda na krótki rękaw!
Późno się o tym dowiedzieliśmy, bo musieliśmy odespać poprzedni dzień. Ale jak już wyjrzeliśmy na zewnątrz, wiedzieliśmy, że to na ten dzień czekaliśmy.
Hiszpańskie śniadanko. Jak zwykle pycha i tanio.

Nasz bar




Sąsiedztwo baru

Nasz bar od zewnątrz

Trochę spacerku. I potem mój kardynalny błąd. Papas poszedł sam rozejrzeć się, ja zostałam w hotelu, żeby się pobyczyć i poczytać. Miał zaraz być z powrotem. Nie ma go i nie ma. I wciąż  nie wraca. Już myślałam, że wybrał wolność, kiedy pojawił się. Okazało się, że niespodziewanie znalazł drogę do tych jaskiń, których nie obejrzeliśmy poprzedniego dnia. Ścieżki są bardzo słabo zaznaczone wśród kaktusów i trudno znaleźć drogę. Jak już wlazł, to poszedł do końca. Zazdroszczę mu. Nawet pewien rodzaj awantury zrobiłam mu, ale chociaż zdjęcia przyniósł. Na opowieści Papasa zapraszamy do hostelu.





























Na pocieszenie zabrał mnie Papas na obiad do...."naszego chińczyka". Pani, która codziennie nas obsługuje, zapytała, skąd jesteśmy. Mówimy, że z Polski, a ona na to, w jakim języku mówi się w naszym kraju: po niemiecku czy po rosyjsku? Takiej świadomości o naszym kraju, jeszcze nie doświadczyliśmy.
Dobrze, że chociaż dobrze gotują.

Dzień był przepiękny. Poszwendaliśmy się leniwie. Wdrapaliśmy się ponownie na Albayzín (tym razem wzgardziliśmy autobusem). Klimat tego miejsca urzeka za każdym razem. Tym bardziej, że wciąż odkrywamy miejsca, gdzie jeszcze nie byliśmy. Mieliśmy już zawracać, gdy zaczepił nas taki jeden Senegalczyk. Zawołał, żebyśmy poszli za nim. Trafiliśmy w magiczne miejsce pełne wyluzowanych ludzi. Grali, śpiewali, tańczyli, żonglowali albo po prostu siedzieli. Głownie młodzi, ale i starsi nie byli rzadkością. Do tego mnóstwo ...psów. Bardzo łagodnych psów. Nie szczekały wcale, tylko albo siedziały (leżały), albo aportowały jak oszalałe. Usiadłam, żeby odsapnąć po wspinaczce. Tak jakoś mi się trafiło, że docierały do mnie dźwięki jednocześnie od różnych grajków. I ta kakafonia dźwięków nie była przykra. Lubimy takie miejsca. Większość miast je ma.











W tym miejscu Papas został wzięty w sklepie za Niemca.
Wieczorem z kolei miły Marokańczyk w barze zapytał nas, jakim językiem mówimy: rumuńskim, bułgarskim czy rosyjskim. Jakoś nigdy nie słyszą polskiego :(
Dużo Arabów żyje w Granadzie. Papas kupił sobie kurtkę od Marokańczyka z Tetuanu. Od razu dopadły nas wspomnienia z wyprawy do Maroka, ech. Następny Marokańczyk zawijał nam kebaba. Kiedyś Granada, jak i cała Andaluzja, była pod panowaniem arabskim. Granada najdłużej broniła się przed przejęciem przez katolicką Hiszpanią. Bliskość geograficzna, jak też związki historyczne i uwarunkowania ekonomiczne powodują ponowną "arabizację". Może przesadzam, ale Maroko odczuwalne jest dosyć mocno w handlu, kuchni, architekturze itd. My lubimy różnorodność.

Dzień miał być ewidentnie leniwy. Mi się trochę udało, Papas latał jak oszalały (jeszcze raz poszedł na wesoły plac, mnie wciągnęła książka). Na koniec dnia poszliśmy na papierosa i nadszedł jakiś człowiek z wielkim plecakiem. Szukał noclegu. Pogadał przez domofon z właścicielem (bez pozytywnych skutków) i zaproponował nam rękodzieło na sprzedaż. Takie coś na szyję za 10E. Nie byliśmy zainteresowani, od razu zszedł na 5E i zaproponował handel wymienny naszyjniki.... za marihuanę. Ależ to musiał być desperat! Nie wiemy, gdzie będzie spał, ale noc w Granadzie jest ciepła. Nie tak, jak w dzień, ale na pewno życzylibyście sobie takiej nocy dzisiaj w Polsce.
Tymi złośliwościami kończę wpis :)