sobota, 31 stycznia 2015

Mamas&Papas i długa noc (wpis 10.)



Wieczorem rozpoczęliśmy podróż do Luang Prabang. Najpierw transport na dworzec autobusowy. Człowiek, który zbierał ludzi spod hoteli był jakiś szalony. Jeździł jak wariat. Gubił drogę, wjeżdżał w jakieś wąskie zaułki. Obok naszego hotelu przejeżdżał ponownie cztery razy. Zaletą wykupienia usługi pick-up jest to, że koleś może sobie jeździć, gubić się nawet do rana, a autobus i tak będzie czekał. Spokojnie więc obserwowaliśmy jak wygarniał ludzi z knajpy, szukał hoteli, ustalał, kogo ma zabrać. I nie musieliśmy się zastanawiać, na który dworzec jechać.
Dwa utobusy już czekały. Oddaliśmy bagaże i poszliśmy zająć miejsca. Przy wejściu wręczane są siateczki na obuwie, które trzeba obowiązkowo zdjąć. Znaliśmy ten obyczaj z poprzedniego pobytu w Azji, więc nie było zaskoczeniaZaskoczył nas za to fakt, że nasze miejsca są zajęte. Miły młody człowiek powiedział, że nasze miejsca są w sąsiednim autobusie.


Trochę się zjeżyłam, bo nasze bilety były dokładnie oglądane przy wejściu. Ale co robić? Włożyliśmy obuwie, poszliśmy odebrać plecaki i zaczęliśmy pakować się do drugiego wozu. Zajęliśmy nasze miejsca leżące i wtedy zauważyliśmy, że każde łóżko ma dwa numery. U Papasa było 11 i 12, u mnie 13 i 14. Papas miał na bilecie 12, ja 13. Coś zaczęło nam tu nie pasować. Za chwilę się wyjaśniło. W Laosie w autobusach sypialnych łóżka są dwuosobowe. Można by rzec małżeńskie. I ładują ludzi jak leci. Mi się trafił młody Francuz. Papasowi młody Włoch. Zamieniłam się z Włochem. Francuz zamienił się z jakimś Szwajcarem, bo rodzielili go z dziewczyną. Jak było w innych sypialniach nie wiem. Łóżka nie dość, że dzielone potencjalnie z obcą osobą, to jeszcze rozmiar azjatycki. Czyli bez przytulania nie obejdzie się.

 
Jakoś się umościliśmy. Autobus ruszył. Po dwóch godzinach postój, a tam do kupienia tylko ryby suszone i wędzone. Dziwny asortyment dla ludzi w podróży.



Jedziemy dalej. Przed pierwszą w nocy przebudziłam się i widzę, że pojazd stoi. Gdzieś po pół godzinie przyszła młoda tutejsza kobieta i coś do mnie mówi. Nic nie kumałam. Wtedy ona wyjęła z torebki bilet i dalej nawija. Pomyśłałam, że albo chce się położyć do nas na trzeciego, albo wręcz próbuje mnie wyprosić i zająć moje wywalczone miejsce u boku Papasa. Ani jedna, ani druga opcja nie przypadła mi do gustu, więc zignorowałam niewiastę. Odeszła. Za chwilę wróciła i zaczęła coś nawijać do sąsiadów. Okazało się, że w cenie biletu mieliśmy gorący posiłek. Nikt nas nie poinformował, więc cały autobus grzecznie spał, zamiast skorzystać z oferty. Pani ma płacone za naprawdę wydane posiłki, stąd jej aktywność w zapraszaniu ludzi. Głupio to wymyślili. Kto wyrwany w środku snu, ma ochotę wyłazić z łóżka i zasuwać na zupę. Poza tym, jak już się dowiedzieliśmy, minął prawie cały postój i nie bardzo był czas na posiłek.


 

My z Papasem skorzystaliśmy z toalety i papieroska. Jedzenie o tej porze, nawet gratisowe nie skusiło nas. Toaleta, jak na takie miejsce była niezła (co wcale nie znaczy, że była w porządku). Szczególnie oryginalna była spłuczka (po prawej) :)


Wróciliśmy do autobusu i już do samego Luang Prabang nie wstawaliśmy. Autobus spóźnił się dwie godziny, za co byliśmy mu bardzo wdzięczni. Planowy przyjazd był na 5:30 i co byśmy robili o tej porze w obcym mieście?
Na dworcu oczywiście dopadli nas tuktukowcy. Są tak nachalni, że nie wystarcza już nam cierpliwości. Tym razem postanowiliśmy, że nie będziemy błądzić i skorzystamy z ich usług. Wiedzieliśmy ze strony hotelu, że powinniśmy zapłacić do 25000 kipów. Pierwszy Pan zaproponował podwózkę za 40000 i nic a nic nie chciał zejść z ceny. Zaczepił nas inny kierowca. Zanim zdążyliśmy się potargować, podszedł pierwszy tuktukowiec coś mu zaczął nadawać w ich języku. Wtedy ten drugi powiedział 40000 i nie chciał się targować. Normalnie zmowa monopolistyczna!!! Wkurzyliśmy się i postanowiliśmy wyjść z dworca. Wtedy podszedł trzeci kierowca i wypalił 50000. Utargowaliśmy do 30000. Wtedy ten poleciał zapytać kolegów, gdzie jest nasz hotel. Nie wiedział dokąd jedzie, ale cenę znał! Widać na tym przykładzie, jak to działa. Cena nijak się ma do usługi.
W końcu dotarliśmy na miejsce. Hotel bardzo nam się spodobał i od razu chcieliśmy przedłużyć rezerwację, ale znowu mieliśmy pecha. Nie było wolnych pokoi :(  Damy radę. Luang Prabang bardzo nam się podoba.












 

piątek, 30 stycznia 2015

Mamas&Papas i czarny specjal (wpis 9.)


Wiadomość dnia dla wtajemniczonych! Papas znalazł laotańskiego czarnego specjala!!!



W Vientiane spedziliśmy tylko 1 noc. Zwykle rezerwujemy pokój na 1 noc. Na miejscu patrzymy, co i jak, i wtedy przedłużamy. W stolicy Laosu chcielismy zostać jeszcze jeden dzień, ale w naszym hotelu nie było dostępnych pokoi. Nie chciało nam sie szukać pokoju na mieście i Papas wpadł na genialny pomysł, żeby posiedzieć tu do wieczora, a potem udać sie nocnym autobusem do Luang Prabang.

Zaszaleliśmy i kupilismy sobie bilety na turystyczny autobus typu VIP. Droga daleka, nie będziemy się cisnąć.

Ten dzień też spędzililiśmy leniwie. Za gorąco było, żeby łazić. Z drugiej strony nie chodzi o to, żeby z wywieszonym językiem zaliczać tzw. atrakcje turystyczne. Ważniejesze (dla nas) jest pobyć w danym miejscu, poodychać atmosferą, popatrzeć na ludzi. W celach poznawczych odwiedziliśmy laotańską pizzerię. Pizze mają, ale nie czują włoskiego smaku. Jedzenie zjadliwe, ale na pewno niezbyt bliskie oryginalnego smaku. Poza tym koszmarnie drogo. Oprócz turystów siedziała tam tylko laotańska młodzież z tzw. lepszych domów. Normalnych mieszkańców Laosu na pewno nie stać na taką zabawę. W sumie nas też nie za bardzo było stać.
Poszliśmy też do knajpy koreańskiej. Do Korei narazie nie dotarliśmy, ale za to spróbowaliśmy oryginalnego kimchi (kimczi). Jest to koreańska kiszona kapusta przygotowywana wg określonych receptur. Kimchi jest pikantne. Przechowywane jest w ziemi w specjalnych beczkach. Nie wiem, kiedy i czy dotrzemy do Korei, ale kimchi już poznaliśmy. Smaczna ta kapucha! Zjadłam też coś, co smakowało jak ryba. Dostaliśmy w prezencie od właścicielki. Okazało się, że to były jakieś robaczki. Dla Papasa to nie pierwszyzna, ale ja się zawsze odgrażałam, że w życiu tego świństwa nie wezmę do ust. Okazało się, że całkiem to smaczne było. Jak się dowiedziałm, co to jest, więcej nie jadłam. Czuję się wrobiona :)

Kimchi po lewej. Po prawej stworki.

Patrzę z zazdrością na michę Papasa


Papas delektuje się na poważnie.

Mimo, że Laos ma ustrój polityczny taki jak w Wietnamie, nie widać tu tak dużo flag z sierpem i młotem. A jeżeli już, to na ogół wyglądają, jakby były powieszone ze dwadzieścia lat temu.


Jak pewnie zauważyliście na zdjęciach z poprzednich wpisów, obowiązujący ustrój wcale nie studzi religijności Laotańczyków. Tak samo, jak w innych krajach regionu jest tu mnóstwo świątyń i wszechobecne ołtarze i ołtarzyki. Wierni bardzo dbają o swoich przełożonych w niebie i zawsze kładą tam coś na ząb.



O nas nikt nie dba. Sami musimy szukać, żeby mieć co zjeść.





W sytuacji awaryjnej zawsze można zerwać sobie banana prosto z drzewa.



Ostatnie fotki z Vientiane.














czwartek, 29 stycznia 2015

Mamas&Papas jadą do Laosu (wpis 8.)


Podróż do Laosu rozpoczęła się koszmarną dla mnie porą pobudki o 6 rano. Nasz angielski przyjaciel poradził nam jechać autobusem o 8 do stolicy Laosu Vientiane. Poprzedniego dnia pojechaliśmy zrobić fotki, a potem do ambasady po wizę. Dostaliśmy ją od ręki (czekaliśmy 10 minut). Uzbrojeni w odpowiednie dokumenty i rady od Anglika rozpoczęliśmy następny etap podróży.
Na dworzec pojechaliśmy taksówką. Do końca mieliśmy obawy, czy zostaniemy zawiezieni na odpowiedni dworzec. W Khon Kaen są bodaj trzy dworce, a biorąc pod uwagę powszechny brak możliwości komunikacji po angielsku, obawialiśmy się, czy zostaliśmy dobrze zrozumiani. Na szczęście pomyłki nie było. Taksówkarz oczywiście naciągnął nas. Wiedzieliśmy od Anglika, ile powinien kosztować kurs. Myślę jednak, Anglik mówiący po tajsku jest traktowany trochę jak tubylec i ma inne ceny.
Przelecieliśmy przez trzy różne kasy zanim udało się kuoić bilety. Oczywiście paszporty, papierki, cała zabawa jak zwykle.
Przy stanowisku stał autobus, ale miał napisane inaczej niż Vientiane. Zastanawialiśmy się, czy to inna nazwa tego samego miejsca czy może inna miejscowość. Ponieważ, tak czy siak, autobus jechał do Laosu, nie przejęiśmy się specjalnie nazwą miasta docelowego.
Czy tu jest napisane, żeautobus jedzie do Vientiane?

Za to tu widać, że jedzie do Laosu

Pożegnanie z królem być musi!

Papas nadzoruje przesyłki


Na granicy po stronie tajskiej okazało się, że Papas wyrzucił kartę wyjazdu, którą wypełnia sie przy wjeździe. Oczywiście nie ma mowy, żeby go wypuścili. Nie chcieliśmy ryzykować więzienia dla gamonia Papasa i poszliśmy na poszukiwanie czystych formularzy. Szybko znaleźliśmy. Wręczył nam go Bardzo Ważny Pan. Zauważyliśy juz podczas poprzedniej podróży do Azji, że ktoś kto ma jakikolwiek mundur jest Bardzo Ważny i prawie zawsze Bardzo Niesympatyczny. Zwłąszcza na przejściach granicznych.

Z Tajlandii wyjechane, czekam przed przejściem laotańskim

Po przejściu na laotański punkt kontroli granicznej, wypełnieniu papierków (Papas, błagam, nie zgub!) przeszliśmy przez bramkę. Z 10 metrów za bramką zatrzymał nas kolejny Bardzo Ważny Pan i ponownie skontrolował dokumenty. Po kolejnych dziesięciu metrach wyjątkowo Bardzo Najważniejszy Pan znowu kazał okazać dokumenty i nawet nie rzucił na nie okiem. Ale nas nie złamią! Zawsze odpowiadamy uśmiechem :)

Nowy kumpel Papasa
Jak zobaczyłam pieska pierwszy raz pomysłałam, że to zabaweczka na baterie. Naprawdę! Takiej jest wielkości i taki słodziak. Nigdy wcześniej nie spotkałam takiego malutkiego piesia. Kierowca naszego autobusu wozi go ze sobą.

W Vientiane przywitało nas piekło. Było tak gorąco, że piekła nas skóra od słońca! Najgorętszy dzień od początku pobytu w Azji.

W oczy rzuciła się bieda. Wiemy, że Vientiane to stolica, ale w ogóle nie było tego widać. Bieda z nędzą. Jak wysiadaliśmy z autobusu, dopadła nas chmara tuktukowców. Byliśmy jedynymi białymi. Papas szedł kilka metrów przede mną i na jego widok bardzo się ożywili. Gdy po chwili ja pojawiłam się w drzwiach było widać wyraźne ożywinie związane z nadzieją, że biały da zarobić. Przykry widok. Źle się czułam w tej roli.

Oczywiście nie mogliśmy znaleźć hotelu, ale to już taka nasza nowa świecka tradycja :) 

Oprócz piekielnej temperatury rzuciło nam się w oczy, że jest dużo mnie garkuchni niż w Tajlandii czy Wietnamie. Również kotów i psów dużo mniej. Zastanawialiśmy się z Papasem, czy to ma jakiś związek ze sobą i wyszł nam, że tak.

Jest mało psów, więć garkuchnie nie maja czego gotować. Nie wtedy resztek, którymi żywią koty i psy. Więc nie ma psów. Widzicie, jakie głupoty przychodzą do głowy od takich upałów :)

Zmieniliśmy kraj i znowu musimy uczć się od nowa waluty. Tutejsze kipy liczone są w setkach tysięcy za byle zakup. Ledwośmy ogarnęli tajskie pieniądze i nauka od nowa. Także ruch uliczny jest inny niż w Tajlandii. Tam jeżdżą lewą stroną, tutaj prawą. To jest ważne przy przechodzeniu przez jezdnię. Trzeba pamietać, w którą stronę należy sie obejrzec najpierw. Chociaż widzę, że czerwone światło jest w Laosie respektowane. Na czerwonym pojazdy stoją.

Oczywiście Vientiane ma też inne oblicze. Jest wiele pięknych budynków i miejsc, gdzie dla nas jest bardzo drogo. Typowe dla tego miejsca rozwarstwienie.

Laos, podobnie jak Wietnam, ma w historii czas bycia kolonią Francji. Tutaj zdumiał mnie silny do dzisiaj wpływ pobytu Francuzów. Np. bardzo popularne są bagietki i crepes. Nazwy ulic są w Azji dwujęzyczne i tutaj językiem nietubylczym wciąż jest francuski. Jest mnóstwo miejsc gastronomicznych powiązanych z kuchnią francuską. Nasz hotel nazywał się New Lao Paris. Itp, itd. W Wietnamie ślady też są, ale nie tak żywe.
Vientiane rozleniwiło nas. Tak leniwie też lubimy spędzać czas.