niedziela, 26 kwietnia 2015

Cud

Singapur
 
Nigdy w życiu nie podejrzewałabym, że od naszych Gości usłyszę opowieść gloryfikującą służby kontrolujące bilety w autobusach. Dotąd mieliśmy, niestety, niezbyt dobre mniemanie o tzw. "kanarach". Trochę nazbyt gorliwi bywali wobec turystów nierozumiejących absurdów naszego życia. Czasami było nam po prostu głupio tłumacząc naszą rzeczywistość. Bo normalnie to u nas nie jest.
Nasi Goście próbowali znaleźć w automacie biletowym coś, co funkcjonuje w normalnych krajach. Wiele przyjaznych ofert, a już na pewno jeden bilet na każdy rodzaj komunikacji miejskiej. Obcokrajowcy nie rozumieją, że potrzebują tutaj kilka rodzajów biletów, żeby przemieszczać się bez kłopotów. Mieszkańcy Trójmiasta też nie rozumieją, ale już przywykli. Odkąd pamiętam dyskutuje się na temat przyjaznych rozwiązań komunikacyjnych i ... niewiele się dzieje. Turyści nie są w stanie pojąć, że rozwiązania praktykowane od lat w wielu krajach, u nas są czymś niezwykłym.

Ale do rzeczy! Nasz chiński Gość kupił bilet na przejazd do Sopotu. Skoro chciał tam dojechać, no to jeden bilet wystarczy, prawda? Nic z tego! U nas najpierw musi kupić bilet ZTM, a później bilet SKM. Proste? W innych cywilizowanych krajach nie interesowałoby go, czym jedzie w obrębie metropolii. Tutaj trzeba być czujnym, niestety. Chińczyk sądził, że w automacie kupił bilet do Sopotu. Bilet ten miał inny rozmiar i nie mieścił się do kasownika w autobusie. Nie dał rady wcisnąć go do kasownika, więc troszkę go złożył i tak skasował. Uczciwy człowiek! Nie chciał jechać bez skasowanego biletu. Weszli kontrolerzy. Tutaj cud nastąpił! Pan kontroler zakwestionował bilet i zapytał Chińczyka, czy jest turystą. Gdy ten potwierdził, grzecznie po angielsku pouczył go, że ma niedobry bilet. Zamiast wręczyć mu mandat, pouczył, żeby kupić kolejny bilet u kierowcy. Nigdy wcześniej nie spotkałam się z takim zachowaniem kontrolerów. Szczerze mówiąc, podoba mi się. Pamiętamy opowieści innych naszych Gości, którzy po kontroli biletów wracali do hostelu bardzo zdenerwowani.

Zdenerwowany Gość zawsze może zrelaksować się na naszym ganku. Życie "gankowe" kwitnie! Towarzystwo Kiciusia gwarantowane!





Nasza królewna Ola odwiedziła nas z Davidem. Poznali się w Hostelu Mamas&Papas. To nasza najładniejsza hostelowa love story. Ich szczęście wzmacniają z pewnością miski z zupą p.Czesi.


niedziela, 19 kwietnia 2015

Wojna o ganek

Mój ostatni wpis spowodował panikę u Grzesia "Mordki". Przyjechał do hostelu i zasiadł na ganku, żeby zaznaczyć, że jeszcze liczy się w tej dyscyplinie. Najpierw się na mnie obraził. Przyszedł z pysznym prezentem, więc dałam się przeprosić :D Musi stoczyć bezpośrednią walkę z naszą królewną Olą, która tak pięknie wyglądała na naszym ganku w tamtym tygodniu. Z drugiej strony ganek jest naprawdę pojemny i wiele zniesie. Zapraszamy!

W ostatnim czasie przyjeżdża do nas sporo Ukraińców. Zauważyliśmy, że nie chcą mówić po rosyjsku. Nie dziwi nas to, chociaż w przeszłości chętnie korzystali z tego języka, nawet jeżeli znali angielski. Z drugiej strony niektórzy mówią bardzo słabo po angielsku i bardzo męczą się w rozmowie. Wiele razy wtrącają w bezsilności słowa rosyjskie. Robią trochę sobie na złość, bo Rosjanom to wisi, a oni się męczą. Z innej strony chwała Niebiosom, że nie musimy testować tego problemu na własnej polskiej skórze!

Ukraiński akcent wśród chińskich flag

Wiadomością tygodnia jest informacja, że nasz ulubiony Grant wyjechał z Hostelu Mamas&Papas. Obiecał, że wróci. Będziemy czekać! Jego postępy w języku polskim są naprawdę imponujące! Któregoś dnia odwiedził nas w hostelu Alan. Grant rozmawiał z nami po polsku. Weszli z Alanem na temat piłki nożnej. W pewnym momencie Grant się pogubił. Alan chciał mu pomóc i zapytał go, czy może mówi po angielsku. Uśmieliśmy się. Rodowity Anglik doczekał się takiego pytania!

Ciągle prześladuje nas czarna passa z buractwem. Państwo, o których pisałam w poprzednim poście cały czas palili w budynku mimo, że powiesiliśmy dodatkową kartkę z prośbą o niepalenie.  Nie udawało nam się ich spotkać. Przyjechali do rodziny, która mieszka niedaleko i tam spędzali czas. Do hostelu wracali tylko na krótką noc, no i na palenie papierosów. Zobaczyłam ich ostatniego dnia przed samym wyjazdem. Szefem okazał się Pan z Wąsem, którego wygląd tak jednoznacznie świadczył o stylu jego zachowań, że odpuściłam sobie wcześniejszy zamiar powiedzenia, co myślę o jego zachowaniu. Znam ten typ! Szkoda nafty na takiego.
Okazało się, że miał jednak godnych naśladowców. Tym razem zaszczytne miano buraków przypadło Gościom z Rumunii. Cóż oni zrobili? Palili w pokoju! Prosiłam, przypominałam, ręce opadają!

Na szczęście już ich nie ma i mam nadzieję, że czas buraków, przynajmniej na jakiś czas, będzie tylko odległym wspomnieniem.

Równolegle z sezonem gankowym pomału otwiera się nasz ogród. Dzisiaj Papas z Dyziem jedli posiłek po raz pierwszy w tym roku właśnie tam.







niedziela, 12 kwietnia 2015

Zapraszamy na ganek

Muszę odtrąbić, że zaczął się sezon "gankowy". Co prawda Grzesiu "Mordka" NAWALIŁ, więc nie ma go na zdjęciu, ale mamy inne, równie miłe, towarzystwo. Uważaj Grzesiu, żeby Cię nie wygryźli ;)
 
 
Śpieszę też zawiadomić, że już naprawdę nie będę chwalić rodaków. Po ostatnim negatywnym doświadczeniu z Polakami (http://hostelik.blogspot.com/2015/03/burak-polski-wiecznie-zywy.html) mieliśmy bardzo dobrą passę. Chociażby w ostatnich dniach - bardzo sympatyczne małżeństwo z Poznania. Pozytywni, aktywni, otwarci. Potem czwórka z Warszawy - weseli biegacze. Też bardzo fajni ludzie. Do tego Tomek. I parę innych osób. Wczoraj wieczorem głośno wyraziliśmy z Papasem zadowolenie, że tacy fajni Polacy przyjeżdżają, żadnego buractwa. Po prostu same pozytywne odczucia. I dzisiaj rano odkryliśmy, że inni Polacy mieszkający w domku palili papierosy w łazience.
 
Ręce opadają! Wisi piktogram z zakazem. Wieczór był taki cieplutki, że nawet Goście, którzy wychodzili na papierosa na dwór o północy, byli ubrani jedynie w koszulki z krótkim rękawem. Idąc w domku do toalety mija się drzwi prowadzące na zewnątrz. No i co za przyjemność korzystać z zakopconej łazienki. Ale taka właśnie bywa kultura. Na zewnątrz przyjemna pogoda. Droga do drzwi króciutka. Ale i tak ciężko zachować się w sposób cywilizowany. No i oczywiście jak chamówa, to muszą być Polacy. 
 
Na zdjęciu Polacy pozytywni :)




Oprócz Polaków gościliśmy po raz drugi w historii obywatela bardzo odległej Boliwii. Był bardzo zawiedziony, że nie jest pierwszy i nie może wbić flagi na naszą kolorową mapę. Również jako drugi w historii pojawił się w hostelu Gruzin. Na pierwszego czekaliśmy 4 lata, no i proszę, po dwóch tygodniach następny. Mamy jeszcze kilka miejsc na mapie bez flagi, śpieszcie się Goście!




Póki co, Goście nie mogą się zebrać, żeby od nas wyjechać. Panowie z powyższego zdjęcia twardo planowali wybrać się w drogę powrotną skoro świt, bo już mieli opóźnienie (popili w barze z tubylcami i nie dali rady wyjechać wczoraj). Najpierw mówili, że o 7.30. W trakcie biesiady w common room zmienili godzinę na 8. Potem 8.30, następnie na 9. Wyjechali ostatecznie około 10-tej. W sumie nas to nie dziwi. Komu chciałoby się opuszczać Hostel Mamas&Papas.

niedziela, 5 kwietnia 2015

Workaway kontynuacja

Dzisiaj wyjechał z hostelu nasz kolejny workaway'er - Wataru z Japonii. Przez ostatnie dwa i pół roku przewinęło się w ramach programu około 16 osób z 13 krajów (Anglia, Niemcy, Tajwan, USA, Słowacja, Chiny, Ukraina, Hiszpania, Francja, Japonia, Polska, Rosja, Białoruś) z 3 kontynentów. (http://hostelik.blogspot.com/2012/10/porady-praktyczne-workaway.html)
 
Wataru wyjechał. Został tylko wachlarz.
 Byli bardzo różni. Zawsze przed przyjazdem workaway'a mamy stresik, kto to będzie? I trafia się różnie. Jakiś czas temu mieliśmy czarną serię i na jakiś czas odechciało się nam pomocników. Ta seria zaczęła się od dziewczyny, którą trochę skrytykowałam, bo.... nie była tak dobra jak Mike (http://hostelik.blogspot.com/2013/04/mike.html). Papas filozoficznie stwierdził, że nie powinnam narzekać, bo może trafić się ktoś gorszy. W sumie mieliśmy słabszego pomocnika, więc miał trochę racji, ale z drugiej strony miałam po prostu zastrzeżenia i już. Jak zwykle okazało się, że Papas miał rację. Następny workaway'er był tak "cienki", że z rozrzewnieniem wspominałam osobę przeze mnie skrytykowaną. Poszłam do Papasa pomarudzić, a on znowu filozoficznie stwierdził, że nie powinnam narzekać, bo może trafić się ktoś gorszy. No, bez przesady!!! I ... kolejny był gorszy...... Prawdziwa czarna seria! Idea workaway sięgnęła bruku! Tak wtedy sądziłam. Bo kolejna panna była tak leniwa, nieporadna i nieodpowiedzialna, że słów brakuje. Na dodatek brud nie robił na niej najmniejszego wrażenia.
 
Jedni byli odpowiedzialni i pracowici. Nie musiałam ich kontrolować i bez stresu zostawiałam ich w hostelu. Byli też tacy, którzy zamiast pracować umówioną ilość godzin, chodzili w międzyczasie pospać albo poczytać albo film pooglądać. Nigdy nie było im wiadomo, czy jestem w hostelu czy nie, więc urozmaicali sobie pracę drzemką czy inną przyjemnością. Byli tacy, którzy nie wiedzieli, że w łazienkach sprząta się wszystko - toaletę również. Albo przy zamiataniu należy pociągnąć szczotką również za drzwiami czy w innych zakamarkach. Ze zdumiewającą konsekwencją omiatali tylko środek. Mieliśmy też alkoholika spożywającego minimum 10 butelek piwa dziennie. Albo kolesia, który zamiast zabrać się za obowiązki ciągle wysiadywał na skype i trzeba było go za fraki wygarniać do pracy. Itp. Itd.
Mieliśmy też przypadki, kiedy pomocnicy nie stawili się w ogóle do pracy (oczywiście po imprezach alkoholowych) albo tak dawali w szyję z naszymi Gośćmi, że nie byli zdolni dojść do łóżka.
 
Nie chcę jednak, żeby wyszło, że workaway'e to degrengolada i upadek :)
Mieliśmy też sporo bardzo sumiennych i przy tym przesympatycznych osób. Zresztą nawet ci niezbyt ogarnięci w pracy, poza nią byli bardzo fajni. Lubiliśmy razem posiedzieć i pogadać (najlepiej nad miską żurku p.Czesi). Dwie osoby z tej szesnastki były zdecydowanie negatywnym wspomnieniem (to z tej czarnej serii), a poznanie pozostałych to w ostatecznym rozrachunku było pozytywnym doświadczeniem.
Ostatnio los nam sprzyja i gościliśmy ludzi, którzy byli na ogół w porządku. Wataru był bardzo solidny i na pewno jest w ścisłej czołówce naszych workaway'ów. Muszę tu wspomnieć o daniu p.Czesi. Wataru jadł potrawę, która w założeniu była "chińszczyzną". Powiedział, że smakuje tak, jak danie japońskie, które jada w swoim kraju. Okazuje się, że p.Czesia jest mistrzynią nie tylko polskiej kuchni. Jest po prostu "the best"!!!! 
 
Japońskie cudo
Grant i Wataru nad miską zupy p.Czesi


Turecki desant


Łotysze bywają w naszym hostelu bardzo rzadko