niedziela, 28 lutego 2016

Mamas&Papas wspominają

Jesteśmy z powrotem w Gdańsku, ale wciąż jeszcze nasze myśli błąkają się gdzieś daleko.  To nieludzkie wracać z Hiszpanii w lutym do Polski. Słońca mało, wszystko szare i tak zimno.
Wiemy, ze tam życie wielu ludzi nie jest takie kolorowe. Spotkaliśmy wielu żebrzących. Prośby o papierosa były tak częste, że wręcz irytujące. Niewiarygodnie dużo tablic na budynkach z napisem "na sprzedaż". A jednak ogólny klimat pozytywny. Dziwiło nas, że tak dużo lokalsów widać na ulicach w ciągu dnia. Wielu ludzi zatrzymuje się na chodnikach i rozmawia. Widać, że więzi międzyludzkie są żywe. Pisałam już o ludziach starszych. W cudowny sposób są aktywni i widoczni jako osoby uśmiechnięte, obecne w społeczeństwie. Chciałoby się, żeby w Polsce było podobnie.
Za krótko tam byliśmy, żeby zrozumieć te społeczeństwo na 100% i poczuć do końca klimat. Niemniej podobało się nam.
Na pewno podobało nam się, że najtańsze pociągi jechały z taką prędkością, że nasza rodzima kolej powinna spłonąć ze wstydu. Również targi wprowadziły nas w zachwyt. Wiem, mają przewagę klimatu, ale i tak jest pięknie.
Nie spotkaliśmy żadnych Polaków, a i angielski był bardzo rzadko słyszany. Najwyraźniej zimą podróżują głównie Hiszpanie.
Zima zimie nierówna. Oni naprawdę sumienia nie mają narzekając na swoja lutową aurę. Zapraszamy do Polski!  
Póki co, kontynuujemy życie hostelowe po urlopowej przerwie :)







wtorek, 23 lutego 2016

Mamas&Papas pozdrawiają z Eindhoven

Pozdrawiamy serdecznie z Eindhoven - ostatniego przystanku w naszej podróży. Jak w wielu momentach jesteśmy tu nieoczekiwanie dla nas samych. Mieliśmy wykupiony powrót z Marsylii przez Londyn, a lecimy z Girony przez Eindhoven. Nie chciało nam się jechać z powrotem do Francji, bo to dodatkowy koszt i czas. Poza tym tak jakoś wyszło, że bardzo daleko odjechalismy od naszych pierwotnych planów. A w Eindhoven jeszcze nie byliśmy, więc była okazja odwiedzić.
Czytaliśmy, że nie ma tu za wiele do zwiedzania. Potwierdzamy. Miasto było mocno zniszczone w czasie wojny i odbudowało się niezbyt interesująco dla przeciętnego oglądacza.
Udało nam się trafić na coś w rodzaju targu i po raz kolejny stwierdzamy, że gdziekolwiek idzie sie w takie miejsce, zawsze coś ucieszy oko. Tutaj najbardziej rzucają się w oczy stragany z rybami i sery. Oczywiście zjedliśmy natychmiast po tradycyjnym holenderskim śledziku. To tutejszy fast-food. Jest na pewno "fast", ale jest naturalny i pyszny. W sumie taka wizytówka przekąskowa Holandii.









Potem poszliśmy zjeść do "chińczyka". Spodziewaliśmy się zapłacić rozsądne pieniądze. Zamówiliśmy po zupie i coś na drugie. To drugie okazał się też być zupą, tyle że na bazie kleiku ryżowego. Ada byłaby zachwycona. My wyszliśmy prawie głodni. Ja nie dałam rady w ogóle. Papas próbował coś z tego kleju wyłowić. Taki zawód na koniec podróży :(

Ponieważ pogoda nie była już "hiszpańska", dosyć szybko wróciliśmy do hotelu. Mieszkamy w najdroższym hotelu w naszej podróżniczej karierze. Tu wszystko jest strasznie drogie, a miejscówki do spania szczególnie. Chcieliśmy być blisko lotniska, żeby jutro bez pośpiechu wybrać sie na samolot. Ten hotel jest dosłownie na lotnisku. Można by w kapciach zejść. Ale cena wciąż boli! Oj, boli :) Zwłaszcza, że na pewno nie jest to najfajnieszy ani najlepszy, w jakim spaliśmy.


poniedziałek, 22 lutego 2016

Mamas&Papas prawie na lotnisku



Dotarliśmy po długim dniu do hotelu przy lotnisku w Gironie. Tak jak się obawiałam, znowu były problemy z uzyskaniem informacji. Nie wiem, czy my jesteśmy takie guły, czy faktycznie pracownicy kolei podchodzą do kwestii informowania bardzo swobodnie. 
Znalazłam jakieś informacje w internecie i pan w kasie potwierdził, że jest ok. Tyle, że nie umiał mi sprzedać biletu. Nie wychodziło i już. Dostaliśmy bilet do Barcelony i wskazówkę, żeby tam dokupić resztę. Pan w Barcelonie nie znał tego taniego połączenia i kazał czekać 2 godziny, jeżeli nie chcemy przepłacać. Automat biletowy przewidywał jednak tańsze bilety, ale już nie chciało nam się testować. Poszliśmy na śniadanio/obiad, bo ze śniadaniem też mieliśmy problem.
Wstaliśmy wcześnie, żeby załapać się na to tańsze połączenie. Najpierw autobus na pociąg do Benicarla. Niby nie jest niczym skomplikowanym wsiąść do autobusu. Nic bardziej błędnego! Na przystanku jest rozkład jazdy. Dla nas kompletnie nieczytelny. Jesteśmy bardzo sprytni i w poprzednie dni postanowiliśmy obserwować, o której odjeżdżają autobusy i dopasować godziny odjazdów do zapisów na tabliczce. Nic z tego! Wygląda na to, że kierowca odjeżdża, kiedy najdzie go fantazja. W związku z tym, dzisiaj przyszliśmy odpowiednio wcześnie, żeby zdążyć załapać się na fantazję kierowcy. Byliśmy bez śniadania. Knajpy jeszcze zamknięte, a sklepy wczoraj (niedziela) też nie dały szansy zakupienia czegoś na rano. Zaplanowaliśmy, że pojedziemy do Benicarla na tyle wcześnie, żeby zjeść śniadanie na dworcu. Prawie się udało, poza tym, że tam nie serwowali śniadań. Mieliśmy mieć krótką przesiadkę w Aldea. Niestety, pociąg się spóźnił i na przesiadkę zostało 5 minut. Za krótko na bieg do baru. A potem już ciągiem ponad dwie godziny jazdy.
Pogoda znowu była piękna, więc oglądaliśmy sobie Hiszpanię z okna pociągu. Na początku dominowały gaje pomarańczowe. Z upływem czasu ustępowały miejsca innym uprawom. Zazdrość trochę bierze, jak się obserwuje wegetację roslin w lutym. Z drugiej strony nie zaobserwowaliśmy żadnych zwierząt hodowlanych. Nie wiemy, czy trawa za mało zielona czy noce za chłodne.
Czasami ciężko coś zaobserwować. Tutejsze pociągi jeżdżą bardzo szybko, nawet te regionalne. A jaka kultura konduktorów! Pan sprawdzał bilety, kiedy Papas akurat drzemał. Hiszpański konduktor mówi wtedy szeptem i używa gestów, żeby nie obudzić pasażera bez potrzeby. Zresztą tu konduktorzy w pociągach nie są potrzebni. Żeby wejść na peron trzeba przepuścić na bramce bilet (jak do metra) i ciężko się przemknąć bez dokumentu podróży. Tak samo, trzeba mieć bilet na wyjściu z peronu. Dobrze, że za pierwszym razem nie wyrzuciliśmy biletu po wyjściu z wagonu.
Tak czy siak dosyć mamy kolei na dziś. Jutro lecimy do Eidhoven.


niedziela, 21 lutego 2016

Mamas&Papas pomału zamykają rozdział.

Ostatni dzień w Peniscoli upłynął nam na lenistwie. Po śniadaniu w "naszym" barze zapragnęliśmy pójść na kawę do odkrytego wczoraj miejsca spotkań seniorów. Okazało się, że nie tylko nam wpadł do głowy taki pomysł. Nie było wolnych miejsc. Lokal załadowany na maksa. Nie tylko nam się tam podobało. Poszlismy po paru godzinach i udało się zająć jedyny stolik.



Na kolację wybraliśmy się do pobliskiej podrzędnej knajpy. Na pierwszy rzut oka wyglądała na zwykłą mordownię. Po bliższym zapoznaniu lokal okazał się całkiem przyjemnym miejscem spotkań lokalnej ...starszyzny. Cały czas zdumiewa nas to, jak bardzo widoczni wszędzie są ludzie starsi. Jacy są aktywni i widać ich wszędzie. W "naszym" lokalu tylko my mieliśmy jedzenie. Reszta  spędzała czas przy piwie, winie czy kawie. 




Nasza kolacja wyglądała apetycznie. Ja jak zwykle musiałam przedobrzyć. Swoją porcję polałam obficie oliwą (bo lubię i tak zresztą tu się jada). Jak już płyn wylądował na talerzu, poczułam intensywny zapach ...octu. Tak! Jak głąb, pomyliłam butelki. Głodna byłam bardzo, więc na ocet nalałam oliwy i zjadłam ze smakiem przy wtórze śmiechu Papasa. Oczywiście musiał mi podokuczać. Miał zresztą rację. Ja prawie zawsze jak się długo zastanawiam, to wybieram niezbyt fortunnie. A jak już wybrałam szczęśliwie, to musiałam spieprzyć tzn "zoctowić".

Czas zamykać ten rozdział. Nieubłagalnie wakacje kończą się. Jutro kierujemy się do Girony. Zrezygnowaliśmy z biletów powrotnych z Marsylii i wracamy z Girony przez Eindhoven. Niezbyt kolorowo widzę tę jazdę do Girony. Przesiedziałam długi czas w internecie i znowu czuję, że chcą mnie naciągnąć. Ciężko znaleźć coś tańszego, a wiem, że jest!






Jeszcze polski akcent w hiszpańskim oknie.


I kolejny raz fotka z dedykacją dla Ady :)


sobota, 20 lutego 2016

Mamas&Papas w Peniscola

Peniscola obudziła nas dzisiaj przepiękną pogodą. Nastawieni bardzo pozytywnie wyruszliśmy na oglądanie miasta. Nasz hotel znajduje się w obrębie murów starówki. Staróweczka przyjemna, aczkolwiek widzieliśmy piękniejsze. Poza murami spotkało nas lekkie rozczarowanie. Niestety wszędzie czuje się atmosferę miejsca z hotelowcami i "plastikową" kulturą. A to przecież luty i niski sezon. I całe szczęście! Tłumów jeszcze nie ma, a jeżeli już to głównie spokojni emeryci. Myślę, że musi tam być w sezonie wielu Polaków. Mapy obejmują opis po polsku. W Informacji Turystycznej mają przewodnik po polsku. Pierwszy raz natknęliśmy się w czasie tego wyjazdu na oficjalne materiały po polsku.




















W czasie wędrówki natknęliśmy się na bardzo fajne miejsce. Przysiedliśmy na kawę przy miejscowym klubie dla emerytów. Kawa i jedzenie tanie, a atmosfera bardzo pozytywna. Uderzyło nas w czasie tego wyjazdu, że w Hiszpanii bardzo widać ludzi starszych. Spotykają się czy w klubie, czy w kawiarni. Często ucinają pogawędki na ulicach. Wygląda na to, że tutaj ludzie starsi mają prawo prowadzić otwarte życie. Nie siedzą w kącie bądź przy wnukach. Tacy pewnie też są, niemniej nigdy wcześniej nie zauważyliśmy takiej aktywności towarzyskiej seniorów. Bardzo nam się to podoba.





Pogoda zupełnie nas usatysfakcjonowała i ze smutkiem myślimy, że za parę dni wrócimy do lutego w wydaniu polskim. 




piątek, 19 lutego 2016

Mamas&Papas oszukani

Dzisiejszy dzień był bardzo długi, bardzo nudny i wkurzający.
Z Xativy postanowiliśmy pojechać do Peniscoli. Jest to mała miejscowość, żaden węzeł komunikacyjny. Chcieliśmy poradzić się na recepcji, jak dojechać. Niestety na recepcji nigdy nikogo nie było. Poszliśmy do miasta do informacji turystycznej. Zapytana osoba wiedziała, co to jest Peniscola, ale na pytanie, jak tam dotrzeć, odrzekła, że nie wie. Trochę nas zdziwiła taka odpowiedź. My w hostelu też pełnimy funkcję informacji turystycznej i jeżeli czegoś nie wiemy, to staramy się dowiedzieć.
Nie chcieliśmy bazować na internecie, bo zorientowaliśmy się, że system nie podpowiada najtańszych rozwiązań. Mówiąc krótko, do tej pory przepłacaliśmy. Tacy mądrzy poszliśmy na dworzec. Tam się dowiedzieliśmy, że najtaniej jest pojechać do Castello z przesiadką w Walencji i stamtąd kupić drugi bilet. Tak też zrobiliśmy. W Walencji poszliśmy do informacji, żeby zaplanować kolejne etapy. Tam się dowiedzieliśmy, że na bilet zakupiony w Xativa nie dojedziemy do Castello. Trzeba kupić inny z Walencji prosto do Peniscoli. Cena 24 euro od osoby. Wkurzyliśmy się, że sprzedano nam zły bilet i nie uśmiechało nam się płacić za dwie osoby prawie 50 euro. Pan poszukał tańszej opcji (22 euro), ale dopiero za dwie godziny. Zdecydowalismy się czekać, a zaoszczędzone pieniądze wydać na obiad. Oczywiście przypadkiem znaliśmy fajną chińska knajpkę koło dworca. Wszak byliśmy już w Walencji i azjatyckie restauracje mieliśmy opanowane. 
Najciekawsze w tym wszystkim było to, że okazało się po wejściu do pociągu, że mogliśmy jechać na tym "złym" bilecie, że ostatecznie to pan (mówiący po angielsku) z informacji w Walencji wprowadził nas w błąd.




Wkurzyłam się, nie dlatego, że parę euro straciliśmy i dużo czasu. Najbardziej denerwujące jest to, że nie ważne, jak się bardzo starasz dowiedzieć i tak jesteś bezradny i stratny.
Jeszcze problemy z dojazdem ze stacji do miasteczka. Dopiero po godzinie starań znaleźliśmy się w stosownym autobusie. Na początku przerażenie. Jechaliśmy przez okolice pełne  obrzydliwych hotelowców. Przez długi dystans ciągnęły się "plastikowe" widoki totalnie nie z naszej bajki. Aż wreszcie wynurzył się obraz, do którego się wybieraliśmy. 
W taki oto sposób na miejsce dotarliśmy dopiero na wieczór. Nic jeszcze nie oglądaliśmy. Wszytko przed nami jutro.



czwartek, 18 lutego 2016

Mamas&Papas w Xativa




Jak żyję, nigdy nie słyszałam nazwy Xativa. Tym bardziej intrygujące było, co zastaniemy. Teraz mogę z ręką na sercu polecić to miejsce. Przeurocze nieduże miasto. Nie ma tu może zbyt wielu zabytków o światowej sławie, ale miasto ma fajny klimat. Jest zamek i urocza starówka. Miasto jest zresztą dosyć stare. Już Maurowie mieszali w jego historii.








My skupiliśmy się na wypoczynku. Mało chodziliśmy. Jakieś śniadanko i nieduży spacerek. Na śniadanie zamówiłam między innymi "sałatkę rosyjską". Nie pierwszy raz zresztą. Jest tu raczej popularna. Dziwna sprawa, bo w karcie tłumaczonej na angielski piszą "sałatka hiszpańska". A tak naprawdę nie pasuję ani do hiszpańskiej, ani do rosyjskiej kuchni. Jest na bazie ziemniaków, jak klasyczna niemiecka "Kartoffelsalat", ale z wyraźnym dodatkiem tuńczyka. Jak zwał, tak zwał. Pyszna jest.



Hotel mamy dziwny. Niby nie ma się do czego przyczepić, ale w dosyć dużym budynku jesteśmy tylko my plus jedna osoba. Nie ma za to nikogo na recepcji. Nawet jeszcze nie zapłaciliśmy, bo nie ma komu. Nie wspomnę o jakimś wsparciu informacją czy inną pomocą. Na śniadaniu walczyliśmy z maszyną do kawy, ale udało się uruchomić. Herbata pozostała w sferze marzeń :) Najwyraźniej mają niski sezon i oszczędzają na personelu. Aczkolwiek sam budynek bardzo ładny. Taki arabski....





Zamek w Xativa jest położony bardzo wysoko. Ja sobie odpuściłam, ale Papas..... Wiadomo! Niezłomny zdobywca zamków wdrapał się na szczyt i wykonał serię zdjęć.