środa, 11 stycznia 2017

Mamas&Papas i Ada rozpoczynają (wpis 2.)

Przesiadka w Pekinie była chyba najgorszym doświadczeniem lotniskowym, spośród tych, które zaliczyliśmy.  Mieliśmy na przesiadkę 3,5 godziny. Wydawałoby się, że sytuacja jest komfortowa. Szybko pozbyliśmy się złudzeń. Najpierw szukanie, gdzie jest transfer. Okazało się, że kolejka ma ok. 200 metrów!!! Jednogłośnie jęknęliśmy, że nie ma szans, żeby zdążyć. Zdążymy czy nie, w kolejkę trzeba było się ustawić, bo nie było innej drogi. O dziwo, wszystko szło bardzo szybko, mimo, że na początku te tabuny obsługiwała jedna osoba. Po długim oczekiwaniu przepuścili nas. Okazało się, że mimo, iż przesiadka szła transferem, musieliśmy jeszcze raz przejść odprawę na security.  A tam było jeszcze więcej ludzi w kolejce niż na transfer. Zauważyliśmy oczekując na naszą kolej, że praktycznie każda osoba przechodząca przez security, jest bardzo dokładnie sprawdzana i przeszukiwana. Zwróciliśmy uwagę, najbardziej poszukiwane były zapalniczki i power banki. NIGDY na żadnym lotnisku nie szukano akurat tych rzeczy. Najbardziej obawialiśmy się podzielić los kilku osób przed nami, które straciły swoje urządzenia. Próbowaliśmy też przemycić po zapalniczce, ale urzędnika chińskiego nie przechytrzysz! Znaleźli obie. O dziwo, nie zauważyli nożyczek czy jedzenia. Power banki też nam darowali. W drodze powrotnej też będziemy mieli przesiadkę w Pekinie, a czasu będzie niewiele ponad 2 godziny. Może zdążymy. Im krócej, tym lepiej! Lotnisko to jest takie ogromne, zimne, niefajne. Urzędnicy nadęci. Zaciekawieni jedziemy niedługo do Chin. Wiemy, że będzie problem z internetem.  Poza tym mamy jednak dobre przeczucia.
Przeloty wykończyły mnie i Adę. Papas, wiadomo, nasz hero nic nie narzekał. Nawet jak, staliśmy w przeogromnej kolejce na Imigration. Odstaliśmy swoje i Bangkok jest nasz!
Wyjątkowo sprawnie poszło nam dotarcie do hotelu. Najpierw pociąg, potem taxi. Hotelik fajny, położony w bardzo nieturystycznej okolicy. Poza nami widzieliśmy tylko parę białasów. Bardzo ciepło. W ostanich dniach w Bangkoku były ulewy, niespotykane o tej porze roku. Efekt - duża wilgotność i ciężka duchota. Jakoś damy radę zwłaszcza idąc do lokalnych jadłodajni. To się nie zmieniło. Jedzonko super! I oczywiście musieliśmy odwiedzić lokalny market! Taki sobie nieszkodliwe zboczenie :)
































Ja straciłam swoją moc i grupa zdyskwalifikowała mnie w następnej wyprawie. Pojechali sami, a ja spałam i spałam. Zatem kolejny wpis wykona Ada. Do jutra!



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz