wtorek, 28 lutego 2017

W poszukiwaniu czapeczki (wpis 46.)

Spędziwszy noc w hotelu, który nie był naszym faworytem, rano staraliśmy się jak najszybciej wynieść stamtąd. Na pożegnanie zobaczyliśmy zwierzaka, który czekał na framudze przy szparze sąsiednich drzwi. Siedzieliśmy jakiś czas oczekując na Adę, a ten potwór cały czas czekał, aż wrota się otworzą. To zresztą nic! Znalazłam w naszym pokoju rozdeptanego zasuszonego robala. Widać było, że poległ dawno, ale żadna szczotka ani szmata nie dosięgły go. Dobrze, że zobaczyłam to dopiero za dnia!
Poszliśmy na śniadanie i niezwłocznie kontynuowaliśmy poszukiwanie nowego lokum. Rano sytuacja jest komfortowa. Nie ma desperacji jak późnym wieczorem, żeby brać cokolwiek, żeby nie zostać na lodzie czyli nigdzie.






Znaleźliśmy hotel, który mieścił się 4 minuty marszu od poprzedniego. Dostaliśmy się do raju! Piękny pokój, czyściutko i na dodatek cena też całkiem dobra. Kontrast był tak wielki, że popadlismy w euforię i natychmaist zdecydowaliśmy, że zostaniemy w tym raju nie jedną, a dwie noce. Decyzja ta była o tyle nietypowa, że byliśmy w Pakse dwa lata temu i wiedzieliśmy doskonale, że nie jest to miejsce na dłuższy pobyt. Miasto jak miasto. Bez żadnych ciekawych atrakcji. Niemniej postanowiliśmy mieć relaks właśnie tutaj, w tym czyściutkim raju.



















Ada postanowiła poświęcić czas na podleczenie przeziębienia. My z Papasem próbowaliśmy odkryć jakieś nowe oblicze miasta, ale nie udało nam się.
Zgubiłam moją czapeczkę z reklama piwa, którą kupiłam w Vang Vieng. W Thakhek zakupiłam parasolkę. W Pakse chciałam jednak zakupić jakieś nowe nakrycie głowy. Przeszliśmy z Papasem cały market i nic! Tzn były czapeczki ze świecącymi cekinami na jednym stoisku, ale nie zdecydowałam się. A potem już nic nie było. Jest tutaj potwornie gorąco, blisko 40 stopni. Będę nosić moją parasoleczkę! Jak prawdziwa Laotanka :)
Markety w Pakse zapamiętaliśmy jako wyjątkowo brudne. I tym razem nie zmieniliśmy naszej opinii. Zjeść w tym miejscu nie odważyłabym się (chyba). Chociaż nawyki żywieniowe na wyjeździe zmieniają się nam nieustannie. Jedną z głównych zasad bezpieczeństwa dla białasów podróżujących do Azji jest zakaz spożywania napojów z lodem. Przez dwa pobyty w Azji pilnowałam się i przestrzegałam tej reguły. Od jakiegoś czasu jest taki gorąc, że wciągamy napoje z lodem każdego dnia wiele razy. Oczywiście pijemy w miejscach innych niż markety. Nic nam nie dolega, a ochłoda jest cudowna. W ogóle fajnie jest i niepokoi nas świadomość, że niebawem skończy się nasza podróż. Na szczęście w perspektywie czeka nas spotkanie z ludźmi, za którymi tęsknimy. Jest do kogo wracać :)


poniedziałek, 27 lutego 2017

Azja express (wpis 45.)




Thakhek opuszczaliśmy bez sentymentów. Szczególnie hotel. Tam nie mogliśmy nawet naładować sprzętów. Było jedno gniazdko, które nie trzymało wtyczek, ale przede wszystkim, strzelało snopami iskier. Nawet ręczników nie było. Pan na recepcji powiedział z rozbrajającą szczerością, że pada deszcz, więc nie ma słońca i nie mogą wyprać ręczników. Dodał, że nawet pokoje na górze nie mają! Nie wiem, co to znaczyło dla nas. Mieliśmy pokój na parterze. Wpis na blogu umieszczałam trzy razy dłużej niż zwykle. Wifi rwało co rusz. Byłam bliska rezygnacji z publikowania postu.
Było, minęło. Ruszyliśmy na wylotówkę na Savannakhet. To był kolejny cel.
Trochę ciężko było odnaleźć drogę, a potem szliśmy godzinę i dwadzieścia minut, żeby dotrzeć do głównej szosy.  Gorąco, ale nie tak strasznie, jak w Vientiane.



Zgubiłam czapkę, zakupiłam parasolkę.


W środku niczego - raptem wyrosła kolorowa miejscówka.


Kraj buddyjski, ale pozostałości po Francuzach wciąż zdobią krajobrazy.


Mieliśmy zamiar wejść pod jakiś dach i odsapnąć. Uzupełnić płyny i takie tam. Nic z tych planów nie wyszło, bo bardzo szybko złapaliśmy stopa. Jakaś miła rodzinka zabrała nas na pakę. Co prawda nie jechali do Savannakhet, ale warto było się zabrać choćby na kawałek trasy. Powieźli nas 45 kilometrów, czyli 1/3 naszej zaplanowanej trasy. Super się jechało! Trochę nas wytargał wiatr, ale nas to nie zniechęciło.








Tak moje portki potraktowała paka :)


W miejscowości, której nazwy nie znaliśmy, udało nam się zatrzymać parę aut, ale nikt nie jechał do Savannakhet.









W pewnym momencie zauważyliśmy, że niebo znowu zaczyna się pokrywać chmurami. Niby sucha pora roku! Zdecydowaliśmy się zintensyfikować nasze łapanie stopa. Nawet autobusy i tuktuki miały u nas szanse. Niestety, nic nie jechało, a niebo coraz bardziej ciemniało. Nie wiedzieliśmy, gdzie jesteśmy, ale postanowiliśmy na wszelki wypadek nie oddalać się od wioski. Jakby lunęło znajdziemy jakiś dach, a może i nocleg.
Podjechało jakieś auto. Zamachaliśmy. Samochód zatrzymał się. Młody kierowca mówił po angielsku. Zaprosił nas do auta. Było miejsce na pace, ale wobec perspektywy deszczu woleliśmy załadować się do środka. Pan powiedział, że jedzie do Pakse, czyli do miasta, które mieliśmy w planie zdobyć w następnym dniu. Pozwolił nam jechać z nim do końca. Taki strzał! 300 kilometrów!
Nie to było najcenniejsze. Młody człowiek okazał się przemiłym, interesującym rozmówcą. Większość drogi wypytywaliśmy go o Laos. Nurtowało nas wiele pytań, na które nie znajdowaliśmy wyczerpujących odpowiedzi w internecie. W czasie jazdy prawdziwy tutejszy Laotańczyk odpowiadał nam na wszystkie pytania. On też pytał, a my odpowiadaliśmy. Fantastyczny czas z przesympatycznym człowiekiem. Normalny Laotańczyk pogadał z normalnymi Polakami. Bez ściemy i upiększania.
Do Pakse dotarliśmy bardzo późno. Zaprosiliśmy naszego zbawcę na kolację. Wymieniliśmy się kontaktami i trzeba było się pożegnać.









Z powodu późnej godziny nie było czasu na bieganie za noclegiem. Chwyciliśmy cokolwiek blisko restauracji, w której jedliśmy kolację ( w zasadzie obiad). Po bliższych oględzinach wyszło na to, że znowu złapaliśmy coś w rodzaju nory :( Nie pierwszy raz! Przynajmniej nie  śmierdziało, jak w Thakhek :) I można było naładować telefony. Nawet ręczniki były! Tylko kąpać się nie chciało w tym syfie :( W nocy nie ma za dużych możliwości, żeby grymasić. Od razu po podłączeniu się do wifi, poszukaliśmy nowej miejscówki na następną noc. No, właśnie! Wifi działało! Wifi, ręczniki, gniazdka, brak smrodu. W sumie - super miejscówka ;)




niedziela, 26 lutego 2017

Atak zimy (wpis 44.)

Z żalem opuszczaliśmy nasz przemiły hotelik w Pakxan. Właścicielka wręczyła rano każdemu z nas po bananie prosto z drzewa. Pierwszy raz jadałam takiego banana.




Tego poranka było wyraźnie chłodniej. Dziesięć stopni mniej niż zwykle. Zaledwie 24 stopnie. Postanowiliśmy spróbować dojechać do Thakhek autostopem. Słyszeliśmy, że im dalej na południe Laosu, tym łatwiej przemieszczać się stopem. Szybko zatrzymał się jakiś samochód, ale okazało się, że zaraz zawraca i jedzie w przeciwną stronę. Po co się zatrzymywał?





Po chwili stanął autobus. Nawet go nie zatrzymywaliśmy! Kierowca zaproponował nam przewóz po 50000 kipów od głowy. Zabiliśmy go śmiechem i ruszyliśmy dalej. Zaczął za nami wołać i podbiegł z karteczką, na której napisał .... 50000 kipów. Znowu go zabiliśmy śmiechem i ponownie odwróciliśmy się, żeby ruszyć dalej. Krzyknął za nami 40000. My odkrzyknęliśmy 100000 za całą trójkę i .....dobiliśmy targu.  50000 kipów zostało w kieszeni. W ten oto sposób autobus złapał nas na stopa :)
Autobus był zdezelowany i dosyć pustawy. Brakowało mu trochę szyb, ale inne były na miejscu. W czasie jazdy ostro wiało przez wszelkie otwory i zaczęłyśmy z Adą wyciągać z plecaków ciepłe ciuchy. Miałam szok! Używanie takiej garderoby w Laosie nie mieściło się w głowie! Normalnie zima zaatakowała:)
Po drodze autobus zepsuł się. Potrzebna była pomoc pasażerów, ale dopiero kiedy Papas wziął się za pchanie pojazdu, ten odpalił i ruszył.







W czasie postoju autobusu Papas znowu TO zrobił!!! Kupił różowe jajko z zawartością, która normalnych ludzi odpycha. Papas nie tylko nie dał się odepchnąć. On TO otworzył i ZJADŁ. Uwieczniłam to na filmikach.

Papas otwiera.


Papas ZJADA.



W Thakhek przywitała nas ulewa. Nie wierzyłam własnym oczom! Po raz trzeci byliśmy w Azji w suchej porze i nie spotkaliśmy dotąd opadów! Lało, wiało. Zima w pełni!
Mieliśmy problem z wydostaniem się z dworca. Tuktukowa mafia zmówiła się i nie mogliśmy znaleźć sensownego pojazdu. Gdyby nie ulewa, wyszlibyśmy poza dworzec i na pewno złapalibyśmy kogoś spoza mafii. W taką pogodę było to nierealne. Negocjowaliśmy cenę dla czterech osób (podłączył się do nas młody Anglik) i utargowaliśmy tylko 10000 kipów.
Kierowca próbował nas zawieźć do hotelu, z którym współpracuje. My twardo obstawaliśmy przy obiekcie, który Ada wynalazła w internecie. Ociągał się, ale nie miał wyjścia. Nie zapłacilibyśmy, jeżeli nie dowiózłby nas do celu, który my wyznaczyliśmy.
W wybranym hotelu nie było miejsc. Poznaliśmy z Papasem że jesteśmy w okolicy, w której mieszkaliśmy poprzednim razem. Poszliśmy do hotelu, w którym wtedy spaliśmy. Padliśmy ze śmiechu! To był ten sam hotel, w którym powiedzieli nam, że nie ma miejsc. My chodziliśmy od drugiej strony i nie kapnęliśmy się, że 5 minut wcześniej to był "nasz" hotel.
Wróciliśmy w deszczu do hotelu, gdzie wiózł nas tuktukowiec. Były tam ostatnie miejsca. Niedrogo. Zdecydowaliśmy się zostać tam.
To była zła decyzja. W pokoju śmierdziało. Jak weszliśmy na chwilę, żeby wrzucić plecaki, coś czułam. Pomyślałam, że pewnie pokój długo nie był otwierany i wywietrzy się. Niestety, było tylko gorzej. Zmienić pokoju nie mogliśmy, bo nie było innych wolnych. Wiedzieliśmy, że w ogóle w Thathek jest tego dnia kiepsko z noclegami. Sprawdziłam na portalach. Było parę miejsc na mieście, ale w cenie, na którą absolutnie nas nie stać. Zostaliśmy. Do ostatniej chwili siedzieliśmy w common room. Potem szybkie spanie i ewakuacja z miasta. Przynajmniej nie było pokusy, żeby przedłużać pobyt w Thakhet. Odwiedziliśmy sklepik fajnego Pana, którego zapamiętaliśmy z poprzedniego pobytu. Pojedliśmy. Nic nas tu nie trzyma. Zwłaszcza pogoda. Jak na tą część Laosu było chłodno. Chociaż za upałami nie tęsknimy, zwłaszcza, że nadal chcemy próbować autostopu.



Thakhek w deszczu

Popatrzcie na zalaną deszczem ulicę. Mamy nadzieję nie widzieć takich ulic więcej:)

Mój tyłek ucierpiał w tym deszczu.



Miska Ady była ogromna