środa, 15 lutego 2017

Papas grotołaz (wpis 34.)

Oglądanie Vang Vieng rozpoczęliśmy od rzeki. Ada weszła do wody, więc nie omieszkałam przypomnieć jej, żeby uważała, bo nie zna dna tej rzeki i może nagle zrobić się głęboko. Za chwilkę do rzeki wjechała ciężarówka i.... przejechała na drugi brzeg. Tak tam było głęboko :)








Przeszliśmy przez rozkołysany bambusowy most na drugą stronę. Pan skasował po 2000 kipów od głowy. Każde przejście lub przejazd jest płatny. Na początku i na końcu mostu są pociski, które pozostały po nalotach Amerykanów w czasie wojny wietnamskiej. Kolejne praktyczne zastosowanie pozostałości po pociskach.



Zanim weszliśmy na most odwiedziliśmy kocią rodzinkę.






Ruszyliśmy przed siebie na drugą stronę rzeki. Tam było już zupełnie lokalnie. Bez turystów, ale z krowami i innymi aspektami normalnego laotańskiego życia. Niestety, Adę zaczęła dopadać kontuzja i z żalem musiała przerwać marszrutę. Postanowiłam towarzyszyć jej w ewakuacji do hostelu.
Papas poszedł dalej sam i oczywiście miał przygody. Zawsze tak jest! Jak idzie sam, to spotyka ciekawe sytuacje i ludzi.









Dalsza część wpisu to relacja Papasa.

"Wybrałem boczną drogę, która prowadziła nie wiadomo dokąd. Po chwili mijając biedną wioskę u podnóża pięknej góry, zauważyłam nadjeżdżający dziwny laotański pojazd. Machnąłem ręką. Chłopcy zatrzymali się, więc wskoczyłem na pakę i jechałem, nie wiedząc dokąd. Po kilometrze czy dwóch Panowie zatrzymali się i powiedzieli, że tu kończą. Wysiadłem, podziękowałem. Zacząłem zastanawiać się, co dalej. Nagle podjechał dziadek na motorku i mówiąc coś po angielsko-laotańsku coś mi zaczął tłumaczyć. Nie za bardzo kumałem, o co chodzi, ale skorzystałem z jego propozycji i pojechałem dalej. Znowu nie wiedziałem, dokąd jadę. W późniejszej rozmowie okazało się, że Pan miał 71 lat i pamiętał naloty Amerykanów w czasie wojny wietnamskiej. Pan zawiózł mnie do jednej z jaskiń, w której Laotańczycy ukrywali się w czasie nalotów. Właściwie nie była to jaskinia, zaledwie kompleks małych, bardzo ciasnych przestrzeni. Przemieszczanie między "komnatkami" było czasem tak trudne, że trzeba było się czołgać lub w lepszym przypadku iść na czworakach. Dziarski laotański dziadek narzucił ostre tempo, ale dałem rady. Cała wycieczka zajęła nam około godziny. W jaskiniach panowały kompletne ciemności.  Pan miał w bagażniku motorka reklamówkę z latarkami górniczymi, więc byliśmy odpowiednio oprzyrządowani. Po zakończeniu eksploracji jaskiń i spaleniu papierosków przyjaźni, ruszyliśmy w drogę powrotną. Pan odwiózł mnie do punktu wyjścia, gdzie nastąpiły pożegnalne uściski. Wróciłem do miasta kolejnym stopem. Złapałem go w nietypowy sposób. Był to lokalny pojazd, trudny do opisania. Poruszał się tak wolno, że wystarczyło podbiec, żeby go dogonić i zapytać, czy mnie zabierze. Kierowca nie pytał, dokąd chcę jechać, ja nie pytałem, dokąd on jedzie i tak sobie jechaliśmy. Po kilku minutach stwierdziłem, że czas wysiadać, więc wyskoczyłem w biegu z pojazdu. Machnąłem kierowcy na pożegnanie i po kilku minutach marszu zameldowałem się grzecznie w hostelu."


























To była dopiero pierwsza część dnia. Pod wieczór wyruszyliśmy do miasta i dorobiliśmy sobie ideologię, że idziemy obchodzić Walentynki. Generalnie mamy to gdzieś, ale musieliśmy nadać jakiś sens naszemu wyjściu :) O tym będzie jutro.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz