niedziela, 26 marca 2017

Ada i ogon diabła (wpis 58)

Jesteśmy w Polsce już od 2 tygodni. Nie zamknęłam jednak tematu azjatyckiej wyprawy. Pisanie przez dwa miesiące dzień w dzień trochę osłabiło moją moc. Spróbuję zakończyć relację.
Wróćmy na chwilę do Kambodży do Siem Reap. Dzisiaj obiecany dwukrotnie meldunek z wizyty Ady w Angkor Wat. Niesamowite miejsce! 
Ada zostawiła mi audiorelację. Spróbuję ją przelać na "papier".



Relacja Ady.

"Musiałam wstać wcześnie rano. Nie da się inaczej. Drogę do słynnego kompleksu świątynnego pokonałam przy pomocy hotelowego tuktuka. Jadąc widziałam małpki w lesie. Fajny widok :) Niesamowite doświadczenie!
Przyjechaliśmy na niewyobrażalnie gigantyczny parking. Pan kierowca dał mi wodę i "wywalił" mnie z tuktuka. Pokazał ręką kierunek, że tam gdzieś na lewo będzie czekał. Wyruszyłam.
Było przepięknie, niesamowicie przepięknie! Spodziewałam się tłumów turystów, ale w wielu miejscach było pusto. Chyba miałam farta.
Po zwiedzeniu miejsca usiłowałam odnaleźć mojego tuktuka. Zapamiętałam, jaką koszulę i kask miał mój kierowca. Wszystko na nic! Chodziłam, chodziłam. Szukałam, szukałam. Raptem zajarzyłam, że mój kierowca też zapamiętał mój wizerunek i pewnie mnie szuka. Jak się żegnaliśmy miałam odkrytą głowę i włosy związane w kucyk. W trakcie zwiedzania nałożyłam kapelusz i wyglądałam inaczej. Zdjęłam pospiesznie nakrycie głowy i w tym samym momencie usłyszałam zawołanie "hello".
Odnaleźliśmy się! 



















Pojechaliśmy do następnego miejsca. Po drodze spotkaliśmy ...słonia. Pierwszy raz w życiu miałam słonia dosłownie na wyciągnięcie ręki. Żadnych krat, żadnych ograniczeń.


Dojechaliśmy do świątyni Bajon. To miejsce poruszyło mnie jeszcze bardziej. Nie tylko słynne głowy, ale cały kompleks z pałacem i tarasami słoni.












Po uczcie duchowej powróciłam szybko do rzeczywistości. Znowu nie odnalazłam mojego kierowcy! Pamiętałam, że stał na wprost wyjścia. Podchodziłam do różnych grup tuktukowców i nic! Skojarzyłam, że wejść było kilka. Identyczne i z różnych stron. Pochodziłam dookoła, ale dalej bez skutku. Przypomniałam sobie, że na wejściu zrobiłam zdjęcie jakiejś świątyni. Odszukałam fotkę w telefonie i teraz uzbrojona w obrazek szukałam "mojego" wejścia. Bingo! Rozpoznałam charakterystyczne drzewko i tuktukowca. Udało się! Mogliśmy ruszyć dalej.

Trzecia świątynia była mała, aczkolwiek również piękna. Po krótkim pobycie, bez szukania się z tuktukowcem, zjadłam obiad.

Kolejne miejsce przypominało schodkowe azteckie piramidy. Schodki były bardzo wąskie, mniejsze niż stopa. Dla odmiany były z kolei wysokie, do połowy łydki. Wdrapałam się sprawnie na górę. Po drodze mijałam napisy ostrzegawcze, że może stać się jakiś wypadek. Pozwiedzałam, porobiłam fotki i nadszedł czas schodzenia na dół.
Widok z góry powodował we mnie absolutny sprzeciw wobec konieczności schodzenia. Postałam tak jakiś czas. Moja mina zwróciła uwagę Kanadyjczyka, który również przymierzał się do zejścia. Zapytał, czy boję się. Filozoficznie stwierdził, że wszyscy mają stracha. Faktycznie! Rozejrzałam się i zobaczyłam więcej osób z zafrasowanymi minami. Kanadyjczyk zaproponował, żebym szła za nim. Będzie mi miękko, jak spadnę :) Ruszyliśmy. Okazało się, że zejście było wygodne. Zupełnie odwrotnie niż wyglądało. Na dodatek tuktukowiec był na swoim miejscu i bez dodatkowych stresów ruszyłam dalej.

Piąta świątynia była gigantyczna. Kierowca powiedział, że podjedzie na przeciwległy koniec kompleksu, żebym nie musiała wracać do wejścia i robić podwójnej drogi. Byliśmy po zachodniej stronie. Słońce bezbłędnie podpowiedziało, z której strony świata jesteśmy. Umówiliśmy się przy wschodniej bramie. Jak już przeszłam całe to piękne miejsce, stwierdziłam, że faktycznie wracanie do bramy taki kawał drogi byłoby bez sensu. Radośnie wymaszerowałam na zewnątrz przez wschodnią bramę i..... nie zauważyłam mojego tuktukowca. Patrzyłam na lewo, na prawo. Na prawo, na lewo. Poszłam do przodu, potem do tyłu. NIC! Trzeci raz się pogubiliśmy!
Gdy tak się szamotałam, podszedł do mnie sprzedawca bębenków. Zapytał, czy może pomóc i czy na pewno umawialiśmy się przy TYM wyjściu. Obeszłam miejsce po raz drugi. Tym razem zaczepił mnie sprzedawca fletów. On też zapytał, czy może pomóc i czy na pewno umawialiśmy się przy TYM wyjściu. Zaproponował, że, jeżeli nie znajdę swojego tuktuka, podwiezie mnie motorem do głównego wejścia.

Tymczasem postanowiłam wysłać sms do mamy, żeby poprosiła kogoś w hotelu o kontakt z tuktukowcem (jechałam tuktukiem hotelowym). W międzyczasie postanowiłam zrobić jeszcze jedno kółko w poszukiwaniu mojego pojazdu.
Chodząc zaglądałam w twarz każdemu kierowcy. Obejrzałam dokładnie pojazdy. I NIC! Zapadł się pod ziemię!
Wrócił sprzedawca bębenków i patrzyliśmy razem. Inni tuktukowcy też zaczęli się rozglądać. Powstawali ze swoich legowisk i szukali wzrokiem kogoś, kto się rozgląda. Na pewno mój kierowca też w tym momencie wyciągał szyję i zastanawiał się, gdzie jestem.
Przyszedł sms od mamy, że przekazali mój numer kierowcy i skontaktuje się. W tej samej sekundzie, jak spod ziemi, wyłonił się mój tuktukowiec.  Twierdził, że cały czas tu był. Albo spał pod przykryciem. Albo stanął w innym miejscu i głupio mu było przyznać się. Albo diabeł go nakrył ogonem :)
















sobota, 11 marca 2017

The last night in Bangkok (wpis 57.)



Ciągniemy resztką sił. Upał dobija, tylko podróżowanie rzeką trochę chłodzi. Odwiedziliśmy jeszcze słynny Wat Arun. Podjęliśmy się tego, tylko dlatego, że można dopłynąć tam łodzią.  Cały czas jesteśmy entuzjastami tego środka transportu. Nie pojmujemy, dlaczego nie wykorzystuje się rzek w systemach transportu miejskiego w Polsce.  



 
























Byliśmy już w Bangkoku parę razy, więc nie mamy ciśnienia, żeby odkrywać miasto. Mamy za to pragnienie, żeby jak najczęściej kryć się od słońca i upału. Widzieliśmy temperatury, jakie są teraz w Polsce. Mamy dylemat, czy bardziej narzekać na upał w Bangkoku czy na chłód w Polsce :) Jednego i drugiego zaznamy.

Pojechałyśmy jeszcze z Adą do jakiejś znanej księgarni. Ada buszowała, ja piłam pyszna kawę.

 

 

Najpierw obiadek w knajpce znanej nam z poprzedniego wyjazdu.



Kot na smyczy.

Spotkaliśmy Szkotów w kieckach. Chętnie pozowali.

Lokalna młodzież przeprowadziła ze mną wywiad.





Ostatni dzień w Bangkoku też był leniwy. Wyskoczyliśmy na moment do Wat Pho ze śpiącym Buddą. Wielki ten Budda! Zanim dotarliśmy do celu byliśmy świadkami przygotowań do jakiejś uroczystości w Pałacu Królewskim. Oni wciąż celebrują żałobę po zmarłym w październiku Królu. Widzieliśmy setki osób ubranych na czarno, co przy dzisiejszej pogodzie wydaje się być torturą. Ulice zamknięte. Kontrole jak na lotnisku. Mają swoje sprawy.









 

I tak minęły dwa miesiące naszej podróży. Wracamy do Polski. Do rodziny, przyjaciół. Do Was :)