środa, 28 lutego 2018

Mamas&Papas w Phitsanulok nie robią nic (wpis 55.)




Dopadł nas dzisiaj najgorętszy dzień w Tajlandii. Gdy wyszliśmy na chwilę z hotelu, Papas stwierdził filozoficznie, że w taki żar nie będzie chodził. Moje odczucia były identyczne. Zdecydowaliśmy się nie męczyć organizmów tak wysoką temperaturą i przesiedzieliśmy dzień w hotelu. Bardzo nam się podobał ten dzień. Leń maksymalny! Niedługo wracamy do Polski i nie będzie czasu na leniuchowanie. Aż do następnej zimy. Bez żalu i bez wyrzutów sumienia lenimy się, kiedy tylko mamy na to ochotę. Skutkiem ubocznym lenia jest brak wpisu na bloga. 
Dzisiaj jest taki dzień, że piszę, żeby poinformować, że nie piszę :)

Wyszliśmy z hotelu tylko dwa razy i to na krótko. Po zjedzeniu śniadania w hotelowej restauracji, nie mieliśmy ochoty korzystać z tutejszych kulinarnych osiągnięć. Poszliśmy na śniadanie, bo było wliczone w cenę, ale jutro i później na pewno nie skorzystamy - nawet za dopłatą. Makaron okropny!



Zmuszeni byliśmy wyjść na zewnątrz na upał. Korzystając z jednego z wyjść poszliśmy do jakiejś ptaszarni. W sumie smutne miejsce. Natkane klatek i klateczek. Dla mnie nieprzyjemny widok. Chciałam zaraz po wejściu wyjść, ale zauważyłam jedno ptaszysko, które zatrzymało mnie na moment w tym miejscu. Ptak był olbrzymi. Nakręciłam filmiki, ale nie oddają tego rozmiaru do końca.





Jeszcze ta roślinka przykuła naszą uwagę. Niestety, podpisu nie było. Ktoś wie, co to jest?


Jeszcze Młodzież. Wczoraj nic nie przysłali, dzisiaj też słabo. Mają wielki problem z internetem. Jutro przenoszą się z wyspy na ląd do Ayutthaya.



Ada twierdzi, że w tym hamaku jest bobasek. Nie moje zdjęcie, ale dzieciaka nie widzę :)

wtorek, 27 lutego 2018

Mamas&Papas i autostop (wpis 54.)



Khao Kho ma bardzo niepraktyczne położenie. Niepraktyczne z punktu widzenia transportu publicznego. Do wioski pojechaliśmy taksówką z Phetchabun. W samej miejscowości taksówek nie ma. Postanowiliśmy wieczorem, że pojedziemy ponownie do Phitsanoluk. Papas coś kombinował z Phichit, ale ostatecznie wracamy do Phitsanoluk. Poprzednio byliśmy tam tylko jedną noc, przejazdem w drodze do Bangkoku. Przyjechaliśmy po południu i bardzo wcześnie rano wyjechaliśmy. W ogóle nie można powiedzieć, że byliśmy w Phitsanulok.
Zapytaliśmy szeryfa z naszego hotelu, jak się tam dostać. Najbliższy dworzec autobusowy był w Lomsak, ponad 20 km w przeciwną stronę. Pan powiedział, że musimy dojechać do Camp Son i tam łapać autobus do Phitsanulok. Jak dojechać do Camp Son? Nie ma autobusów ani taksówek. Postanowiliśmy złapać coś na stopa. Szeryf się roześmiał i powiedział, że z autostopem to nie ma szans. Może i miał rację, ale my nie mieliśmy wyjścia. Musieliśmy się stąd wydostać i trzeba było próbować wszelkich sposobów.
Nie udało nam się przez kilka pierwszych minut nic zatrzymać, ale za to zaczepił nas jakiś człowiek i zaproponował podwiezienie do Camp Son za pieniądze. Skorzystaliśmy. Podjechaliśmy na pace, patrząc w niebo. Lunie czy nie lunie? Zdążyliśmy dojechać do celu na sucho.



Pan nas wysadził pod jakimś daszkiem, coś naopowiadał po tajsku i odjechał. Chwilę posiedzieliśmy machając na nieliczne pojazdy.


Postanowiliśmy podejść kilka metrów do przyuważonej "miski". Zjadłam zupę na śniadanie, Papas popił jakiegoś napitku i wróciliśmy pod nasz daszek.





Dach był ważnym elementem naszej egzystencji. Niebo zaczęło robić się granatowe. Nic się nie zatrzymywało, więc w razie ulewy mielibyśmy schronienie. Po drugiej stronie ulicy wypatrzyliśmy jakiś hotel, więc nawet spanie było pod ręką.
Na spanie było jednak za wcześnie. Po jakimś czasie kapnęliśmy się, że daszek to nie wszystko. Staliśmy w beznadziejnym miejscu. Przenieśliśmy się 100 metrów do przodu. 


I od razu było lepiej. Zatrzymał się jakiś zdezelowany pojazd z załadowaną paką i brakiem miejsc w szoferce. Nie zabraliśmy się. Po krótkim czasie zatrzymał się wóz policyjny. Policjanci nie mówili raczej po angielsku. Udzielili nam jednak kilka porad, których nie pojęliśmy i odjechali zostawiwszy nas po coraz bardziej ciemniejącym niebem.
Po pół godzinie machania postanowiliśmy zastosować najstarszy trik czyli zapalić papierosa. To działa bardzo często. Jeżeli na coś długo czeka się, wystarczy przypalić papierosa i ... trzeba od razu gasić, bo czekanie kończy się.
Tak było i tym razem. Zapaliliśmy i w tym momencie zatrzymał się jakiś samochód. Nie reagowaliśmy na to, bo akurat nie machaliśmy, więc nie zatrzymał się na naszą prośbę. Wysiadła Pani i zapytała po angielsku, czy potrzebujemy pomocy. No, anioł zszedł z nieba! Mówimy, że chcemy do Phitsanulok, albo chociaż na jakiś dworzec autobusowy. Pani powiedziała, że możemy się zabrać z nią. Tył samochodu miała załadowany i chciała to sprzątać, żeby zrobić miejsce dla nas. Grzecznie zaproponowaliśmy, że pojedziemy na pace, chociaż niebo było już bardzo deszczowe. Papas od razu powiedział, że uciekniemy przed deszczem, bo auto wygląda na szybkie. I faktycznie udało się!




Błyskawicznie dojechaliśmy do Phitsanulok. Na przedmieściach zostaliśmy wysadzeni, bo auto jechało dalej i właśnie skręcało. Byliśmy około 10 km od centrum.


I powtórka z rozrywki. Żadnych autobusów czy taksówek. Zaszliśmy do jakiejś kawiarni na kawę i wifi. Poszukaliśmy noclegu, zorientowaliśmy się w topografii i z powrotem poszliśmy na ulicę.



Próbowaliśmy coś zatrzymać. Na początku szło topornie, ale w pewnym momencie zatrzymały się naraz dwa auta :) Mili Państwo podrzucili nas do miasta. W sumie wytarliśmy tyłki na trzech pakach, ale dojechaliśmy naprawdę sprawnie. Na dodatek wybrany hotel okazał się być całkiem przyzwoity. Od razu przedłużyliśmy pobyt.



Ze zdarzeń istotnych muszę nadmienić, że Papas wciąż bardzo dzielnie i z oddaniem zastępuje Adę i  wygłaskuje wszystkie chętne koty i psy.






Czy ktoś orientuje się, co oznacza znak drogowy uwieczniony na zdjęciu poniżej?


Nasz hotel jest fajnie położony. Blisko na dworce, do jedzenia i różnych ciekawych miejsc. Na razie odwiedziliśmy tylko żarcie. Reszta w swoim czasie :)





W czasie krótkiej przechadzki po Phitsanulok znaleźliśmy się w miejscu, gdzie tubylcy uprawiają sport i rekreację.

Na jednym z boisk chłopaki grali w piłkę siatkową kopaną. Uwielbiam oglądać takie gry. Zrobiły na mnie wielkie wrażenie już kiedyś, w czasie naszych poprzednich podróży. W takim momencie żałuję, że nie jestem azjatyckim chłopakiem. Pograłabym.


Po drugiej stronie ulicy dziesiątki osób ćwiczyły areobic. Kobiety i mężczyźni, chudzi i grubi, starzy i młodzi. Pięknie!









poniedziałek, 26 lutego 2018

Khao Kho (wpis 53.)

Rano wyszliśmy wprost na patelnię. Smażyło od wczesnych godzin. Papas był smutny bo z prania nie wróciła jego ulubiona koszulka w miśki. Panie nie mówiły po angielsku i ciężko było coś uzyskać. Sam przeszukał okolice pralek i suszarek, ale bez skutku.
Poszliśmy w poszukiwaniu taksówki. Jedna tajska Pani spośród gości hotelu mówiła po angielsku i poradziła taxi jako najlepszy środek transportu w góry do Khao Kho. Po drodze zasięgnęliśmy języka (i zupy) w przydrożnej "misce". 



O dziwo, i tym razem trafiliśmy na właścicieli mówiących po angielsku. Pani odradziła nam taksówkę. Że drogo. Poradziła autobus. Dworzec był dosłownie obok, więc udaliśmy się w poszukiwaniu pojazdu. Na dworcu ....... odradzili autobus i zaproponowali taksówkę. Okazało się, że  nie ma bezpośredniego autobusu do Khao Kho. Trzeba jechać do jakiejś miejscowości po drodze, a potem i tak kombinować. Smażyło coraz bardziej, więc zdecydowaliśmy się jednak na taksówkę.
Szybciutko i wygodnie dojechaliśmy na miejsce. I to był koniec wygód na dzisiaj :)
Prosto z taksówki wygarnął nas jakiś tubylec i bardzo nachalnie zapraszał do swojego obiektu. Mieliśmy namiar na miejscówkę od Holendra, którego wczoraj spotkaliśmy na wystawie i byliśmy zdecydowani, że tam się udamy. Nie mieliśmy adresu ani nazwy obiektu. Jedynie imię właściciela i numer telefonu. Nie mieliśmy kogo poprosić o zatelefonowanie. Był tylko ten człowiek, którego ofertę odrzuciliśmy. Wiadomo, że w tej sytuacji nie możemy jego prosić, żeby pomógł nam dostać się do konkurencji. Póki co zamówiliśmy ryż i colę, żeby usiąść na chwilę i skorzystać z wifi. Udało nam się przeprowadzić dochodzenie w internecie, dzięki czemu ustaliliśmy nazwę obiektu. W tak małej miejscowości jak Khao Kho, powinno wystarczyć.
Tymczasem Pan, u którego nie chcieliśmy się zatrzymać sam zadeklarował, że chce nam poszukać  naszego adresu. Mile zaskoczeni pozwoliliśmy sobie pomóc. Najpierw próbował się dodzwonić, ale bez skutku. Pan pogmerał w internecie i powiózł nas. Ja w szoferce, Papas na pace.





Pan miał problem ze znalezieniem miejsca zgodnie z mapą google, zasięgnął więc języka. Okazało się, że trzeba jechać w przeciwna stronę 4 km! Jechaliśmy, jechaliśmy i coraz mniej nam się podobało. Cywilizacja zaczęła zanikać, widoki nieciekawe. I dowiózł nas do celu. Nawet nie wysiedliśmy i poprosiłam, żeby zawrócił. Masakryczny widok na końcu świata! Jak zawracaliśmy wyszedł na zewnątrz właściciel tego przybytku, ale nie zaczęliśmy rozmowy, bo nie chcieliśmy tam być i koniec! Nawet za darmo!
W drodze powrotnej ów człowieczek wydzwaniał do naszego kierowcy i chyba mu wygrażał. Nasz się rozłączał po kilku zdaniach, a ten znowu i znowu i znowu. Dziwny koleś... Nie mieliśmy tam zrobionej rezerwacji, więc nie miał podstaw do jakichkolwiek roszczeń. Sytuacja się odmieniła. Zaczął padać deszcz i grzmiało w oddali. Wytargowałam w czasie jazdy upust i zostaliśmy na noc tam, gdzie nie mieliśmy zamiaru :) Trudno! Nie będziemy łazić w deszczu w poszukiwaniu noclegu. Zostaniemy tu jedną noc i spadamy.
Hotel drogi i taki sobie, ale miejscowość czarująca. Przepiękne widoki. Myślę, że Ada i Piotr już by się targowali, żeby posiedzieć tu dłużej. My zostajemy tu tylko jeden dzień i musi wystarczyć.
Nagrodą był obiad. Tak cudnie smacznej ryby dawno nie jedliśmy. A sosiki wymarzone dla Piotrusia. Ale oni tam na wyspie teraz siedzą z małpami.








Po obiedzie ruszyliśmy na spacerek. Wszędzie tu widać uprawy truskawek. Jesteśmy trochę wyżej i klimat jest prawdopodobnie bardziej przyjazny nie tylko dla ludzi, ale też dla tych pysznych owoców.  Papas zaliczył oczywiście świątynie. Po jakimś czasie spotkaliśmy zgraję bezpańskich psów i wolałam wycofać się do hotelu. Było spokojnie, aż pod drzwiami hotelu znowu jakaś banda się na mnie uwzięła. Więcej już nie wychodziłam. Niech zeżrą kogoś innego.
































Nie bardzo wiemy, jak się stąd wydostaniemy. Dworca autobusowego nie ma. Taksówek nie widać. Jutro o tym pomyślimy.


W kąciku Młodzieży dzisiaj posucha. Najwyraźniej mieli lenia. Najważniejsze, że wszystko u nich w porządku.
Zameldowali :

Odwiedziły nas małpki (makaki), które chodziły od bungalowu do bungalowu i siadały na balkonikach. Dwie odwiedziły Piotrusia, kiedy sobie odpoczywał :)