W ubiegłym tygodniu nic nie napisałam, bo mi chęć odebrało, kiedy zorientowałam się, że ktoś "pożyczył" nasz aparat fotograficzny. Domyślamy się, kto to mógł być, ale za rękę nie złapaliśmy. Papas pojechał do miasta po zakup nowego sprzętu, więc możemy kontynuować moją małą kronikę "Z życia hostelu Mamas&Papas". Fotki z tamtego tygodnia przepadły, ale jeszcze wiele fajnych zdjęć przed nami.
Ostatnio zabawiałam się w detektywa w całkiem innej sprawie. Przyjechała do nas para ze Szkocji. Dziewczyna w momencie meldowania się zauważyła, że nie ma paszportu. Przeszukała wszystko dwa razy i dalej nic.... Wydedukowała, że prawdopodobnie paszport wypadł jej w taksówce. Taksówkę brali z ulicy i kompletnie nie mieli pojęcia, czym jechali (w sensie marki wozu i korporacji). Na szczęście chłopak dogrzebał się w kieszeni do paragonu.
Próbowaliśmy znaleźć jakiś numer telefonu, ale niestety poza nazwiskiem i adresem niczego w necie nie było. Mieliśmy nadzieję, że może taksówkarz znalazł dokument i przyjedzie do hostelu. Nasze nadzieje okazały się być płonne. Następnego dnia trzeba było wybrać się pod adres z paragonu. Dla mnie był to koniec świata. Nigdy nie byłam w tej nowej części Gdańska. Na szczęście Monika zaproponowała mi pomoc. Pierwsze ogniwo z łańcucha ludzi dobrej woli. Monika ma auto i zna Gdańsk dużo lepiej niż ja. Odnalazłyśmy budynek. Niestety, nikt nie reagował na domofon. Jakaś Pani po wysłuchaniu skróconej wersji historii wpuściła nas, żebyśmy mogły zostawić list. Postanowiłyśmy podzwonić po sąsiednich drzwiach, licząc na to, że może nasz poszukiwany kumpluje się z sąsiadami. Bingo! Otworzył sąsiad, który po wysłuchaniu naszej historii, spróbował skontaktować się z żoną taksówkarza. Pani nie odebrała (była w pracy). Sąsiad zaufał nam i podał jej numer telefonu, żebym mogła spróbować później.
Coś już miałyśmy, ale nadal nic nie załatwiłyśmy. W międzyczasie podjechała pod sąsiedni blok jakaś taksówka. Kierowca wysiadł. Ewidentnie mieszkał tu. Podeszłam do niego i po raz kolejny opowiedziałam, co się stało i zapytałam, czy nie zna przypadkiem taksówkarza z tamtego bloku. Nie znał, ale zauważył, że tam codziennie stoi taksówka z pewnej korporacji. Zleciłam Papasowi ustalenie numeru i zatelefonowanie do tamtej firmy.
Papas oddzwonił do mnie szybciutko i zaproponował, żebym ja spróbowała. U mnie był paragon z numerem bocznym i rejestracyjnym. Gdy zadzwoniłam, zrozumiałam, dlaczego Papas nie miał ochoty na ponowną konwersację z panem z korporacji. CO ZA CHAM!!! Od razu stwierdził, że mając imię, nazwisko, nr boczny i rejestracyjny nie jest w stanie stwierdzić, czy to ktoś od nich. Na pewno nie od nich, bo zameldowałby o znalezionym paszporcie. Na sugestię, że może nie natknął się na dokument, bo ten leży może kopnięty przez kogoś głęboko pod fotelem, odwarknął, że na pewno nie ich kierowca. A poza tym jaśniepan jest bardzo zajęty i mam dzwonić następnego dnia rano, jeżeli tak mi zależy. ZERO chęci pomocy. Chamski, zniecierpliwiony ton. Łańcuch ludzi dobrej woli został przerwany. Na szczęście nie na długo.
Po paru próbach udało mi się późnym wieczorem dodzwonić do małżonki taksówkarza. Pani bardzo się przejęła sytuacją. Błyskawicznie odnalazła męża i niestety, nie miała dobrych wieści. Akurat tego dnia kierowca wziął się za gruntowne porządki w aucie i na pewno paszportu tam nie było. Pan taksówkarz też zadzwonił do nas, bijąc się w piersi, że NAPRAWDĘ nie było dokumentu. Słychać było, że nie olewa i bardzo mu przykro, że nie mógł pomóc. Podpytałam, w jakiej jeździ korporacji. Oczywiście, okazało się, że w tej, do której dzwoniłam.
Dzwoniliśmy jeszcze do ZTM, gdyż okazało się, że przed wzięciem taksówki nasi Szkoci podróżowali też autobusem i tramwajem. Wsiedli na lotnisku w autobus jadący w przeciwnym kierunku, a potem rozpaczliwie próbowali odnaleźć drogę do hostelu. Pan w ZTM też był bardzo miły, chociaż niewiele pomógł. Dzwoniliśmy też na policję, mając nadzieję, że ktoś odniósł dokument. Policjant też był bardzo w porządku. Nie miał dla nas dobrych wieści, ale widać było, że się starał.
W sumie paszport nie odnalazł się. Są większe tragedie. Nasi podróżnicy musieli wybrać się do Warszawy do ambasady. Drobna niewygoda. W całej tej historii budujące było obserwowanie, jak bardzo ludzie angażowali się, żeby pomóc. Monika, sąsiedzi, inny taksówkarz, nasz taksówkarz z żoną, policjant, pracownik ZTM, oczywiście Mamas&Papas :) I w tym wszystkim musiał się znaleźć jeden dziad, który oprócz tego, że palcem nie chciał kiwnąć, nawet nie próbował odzywać się grzecznie. Ale on był jeden, a nas było wielu :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz