czwartek, 31 stycznia 2019

W drodze do Sagada (wpis 20.)

 
 
Banaue jest miejscem z duszą. Zostaliśmy tam dłużej niż planowaliśmy, ale wreszcie trzeba było wyruszyć dalej.
Zdecydowaliśmy się udać do miejscowości Sagada. Udaliśmy się do miejsca, skąd ruszają busy, autobusy, jeepney'e. Dowiedzieliśmy się, że jeepney do Sagady właśnie odjechał. Dopytaliśmy się, że trzeba wziąć vana za 300 Peso. Auto kierowcy, z którym rozmawialiśmy było puste. Wiedzieliśmy, co to oznacza. Trzeba poczekać, aż przybędzie więcej podróżnych. Kierowca zaskoczył nas. Powiedział, że nie musimy czekać, trzeba tylko wsiąść do sąsiedniego pojazdu. Ten miał zaraz ruszyć. Poszliśmy tam, ale okazało się, że van był już tak zapakowany, że nie mieliśmy ochoty dosiadać się.


 
 
W tej sytuacji zdecydowaliśmy się jechać do Bontoc, który leży na trasie do Sagada. Uzgodniliśmy z kierowcą vana cenę (200 Peso) i wsiedliśmy do auta. Byliśmy pierwsi i oczywiście musieliśmy poczekać, aż van zapełni się się chociaż częściowo. Posiedzieliśmy jakiś czas i usłyszeliśmy, że szykuje się jednak jakiś van do Sagady. Przenieśliśmy się i dosyć szybko wyruszyliśmy. Kierowca po odjechaniu z dworca zatrzymał się i poinformował, że on jedzie do Bontoc, a nie do Sagady. Kurs będzie kosztował 150 Peso , a nie 200 i z Bontoc można złapać jeepney'a do Sagady za 50 Peso. Czyli ostatecznie mamy dojazd do celu za 200 a nie 300 Peso. Pan zapytał, czy się zgadzamy? My, że oczywiście!
Dojechaliśmy do Bontoc. W ciągu paru chwil postanowiliśmy, że się tu zatrzymamy i do Sagady pojedziemy za dzień lub dwa. Zaczęliśmy szukać miejsca na nocleg. Nie mogliśmy nic znaleźć. Po przejściu przez pięć hoteli zmieniliśmy zdanie. Nie zostajemy w Bontoc,. Ruszamy do Sagada.
Po zjedzeniu niezbyt smacznego obiadu poszliśmy na przystanek jeepney'ów. Tym razem szczęście się do nas uśmiechnęło. W momencie, kiedy podeszliśmy na stanowisko, jeden z jeepney'ów kończył załadunek przed wyruszeniem do Sagada. Wrzuciliśmy nasze plecaki na dach i wyruszyliśmy płacąc po 50 Peso od głowy. Po pół godzinie jazdy nasz pojazd wjechał na jakieś podwórko. Pasażerowie grzecznie wysiedli, żeby zrobić miejsce na wyładunek …. płytek, które ktoś zakupił w Bontoc. Papas i Piotruś dzielnie pomagali w akcji. Potem wszyscy z powrotem wsiedli ciesząc się, że jest wreszcie miejsce na nogi. Wcześniej ludzkie kończyny musiały ustąpić miejsca płytkom.



Dojechaliśmy do Sagada. Jak tu fajnie! Od pierwszego wejrzenia polubiliśmy to miejsce. Niestety, najpierw trzeba było poszukać noclegu. Dzień wcześniej patrzyliśmy w internecie, co by tu zarezerwować? Oferta była uboga, a ceny kosmiczne. Zaplanowaliśmy szukanie miejsca do spania na miejscu, chodząc po mieście. Początki były jak w Bontoc. Za piątym razem udało się! Znaleźliśmy bardzo przyzwoite miejsce w bardzo fajnej cenie. O niebo lepszej niż te, które oferowały portale w internecie.
 
 
Chodząc za noclegiem, zauważyliśmy bankomat. Stała przed nim ogromna kolejka. Nie wierzyliśmy własnym oczom! Mała mieścina i BANKOMAT! Po ogarnięciu sprawy noclegu natychmiast poszliśmy po pieniądze. Udało się! Czytaliśmy później w internecie, że często bankomat jest nieczynny. My na chwilę byliśmy zabezpieczeni.
Z wifi znowu słabo. W naszym obiekcie zauważyliśmy router. Poszliśmy do obsługi poprosić o hasło do wifi. Odpowiedzieli, że wifi nie ma. Mówimy, że jest, bo wyświetla nam się na liście dostępnych sieci. Oni, że wifi nie ma. My pokazujemy na telefonie, że jest zasięg i sygnał bardzo mocny. Oni na to, że wifi nie działa. Nie, to nie!!!!
Mocno czuliśmy w kościach wczorajszą wycieczkę na pola ryżowe i do wodospadu. Byliśmy obolali, jak po jakiejś wielkiej bitwie. Odłożyliśmy eksplorację miejsca na następny dzień. Wybraliśmy się tylko do lokalnej knajpki na kolację. Jedzenie było bardzo proste i tanie. I najważniejsze - SMAKOWAŁO NAM!!!
 

 

 
 
 
 

Na dodatek znaleźliśmy miejsce ze smacznymi hamburgerami za 35 Peso. Mieliśmy plan awaryjny na wypadek kolejnych niepowodzeń kulinarnych. Co do tego, że będą nie mieliśmy najmniejszych wątpliwości.
 


 
 








 





 




 


 
 
 
 
 
 
 
Wybierając Filipiny jako cel naszej podróży w tym roku, nie mieliśmy za bardzo pojęcia, co to za kraj. Zwłaszcza ja. Nie miałam za bardzo czasu, żeby poczytać przed wyjazdem.
Jedno już zauważyliśmy. Po względem plaż i natury jest to kraj z olbrzymim potencjałem. Nie widać tu jakiejś imponującej architektury. Nie ma tu słynnych budowli. Ale widoki natury zapierają dech. A kilometry pięknych puściuteńkich plaż są kuszące dla amatorów wygrzewania się i pluskania.
 
W Sagada jest coś do obejrzenia. Jedno z nielicznych na świecie miejsce, gdzie zmarłych chowa się nie tylko w ziemi. Zawiesza się trumny na skale.
Ja tam nie byłam, bo zaległam w kafejce internetowej, próbując poogarniać kilka spraw. Ada i Papas opowiedzą.
Wynajęli przewodnika. Pani przewodniczka skakała po grobach. Tutaj po mogiłach łazi się bez skrupułów. Nagrobki są bardzo biedne. Widać, że robione są domowym sposobem. Nawet pomnik ku czci poległych w czasie II Wojny Światowej wygląda bidnie. Ta wojna mocno się wpisała w historię Filipin. Dla Filipińczyków Amerykanie są bohaterami, gdyż wyzwolili ich spod okupacji japońskiej, która była straszna.
Jak się przejdzie przez tradycyjny cmentarz, schodzi się do Doliny Echa.
Pierwszy punkt - wizyta w jaskini. Było to miejsce pochówku, w którym trumny nie zachowały się w zbyt dobrym stanie. Niektóre po prostu rozpadły się. Mogłoby to szokować, ale tam mają dwa różne podejścia do sprawy pochówku. Jeżeli jest się chowanym na tradycyjnym cmentarzu, jest się odwiedzanym i upamiętnianym. Największa uroczystość odbywa się raz do roku w Dzień Zaduszny. Pali się wielkie ognisko (ogień świeczki może łatwo zgasnąć). Jest odprawiana msza, w trakcie której odczytuje się imiona i nazwiska wszystkich zmarłych pochowanych zarówno na cmentarzu, jak też w jaskiniach czy pozostawionych  w zawieszonych na skałach trumnach. Odczytywanie trwa wiele godzin.
W kwestii opieki nad grobami odmienna jest sytuacja osób pochowanych w jaskiniach i na skale. Po odprowadzeniu na miejsce spoczynku NIGDY ponownie nie odwiedza się tego miejsca. Trumny są w różnym stanie, ale nie robi się żadnych napraw. Nie robi się nic.
Zanim jednak dostarczyło się nieboszczyka na miejsce ostatecznego spoczynku, odprawiało się rytuały. Po umyciu zwłok było czuwanie. Zjeżdżała się cała rodzina, nawet najdalsza. Nieboszczyka sadzało się na krześle (przywiązując linami). Ludzie odwiedzali zmarłego, czuwali, żegnali się. Po trzech dniach ciało układano w pozycji embrionalnej, obwiązując linami, kocami, bandażami. Potem ciało było niesione  przez jedna osobę (na zmianę) przez miasto, cmentarz w ostatniej drodze. Na koniec ciało było rozwijane i kładzione do trumny. Inni uczestnicy drążyli dziury w skale, żeby umocować drągi podtrzymujące trumnę. To dosłownie ostatnie pożegnanie. Nikt, nigdy nie odwiedzi bliskiej osoby w jej miejsca pochówku.
 
Od jakiegoś czasu nie ma już pochówków poza cmentarzem.
 
 








 
 
 
 
 
 
 


środa, 30 stycznia 2019

Drużyna Papasa ledwo zipie na tarasach (wpis 19.)

Banaue słynie z jednych z najpiękniejszych tarasów ryżowych. Miejsce to jest rekomendowane przez UNESCO. Z naszego doświadczenia wynika, że jeżeli ta organizacja coś poleca, to warto wybrać się tam na oglądanie.
Miało być pięknie i interesująco. I w sumie było, ale było też potwornie ciężko. Nikt nas nie uprzedził, że wybieramy się na regularny wielogodzinny trekking. Zwłaszcza, że w momencie zakupu wycieczki byliśmy zapytani, czy interesuje nas tour czy trekking. Zdecydowanie wybraliśmy to pierwsze.
Wstaliśmy na budzik i niczego nie podejrzewając wyruszyliśmy z przewodnikiem podziwiać piękne widoki.
 
 
Trafił się nam fantastyczny przewodnik – Ernesto. Cudowny człowiek, doskonały profesjonalista i do tego wulkan energii i humoru. Ernesto uratował nam tę wycieczkę. Z takim przewodnikiem było jednak dużo lżej.
Zaprowadził nas na tarasy. Przegonił po tychże. Potem punkt widokowy (znowu trzeba się wdrapywać i złazić). Potem wodospad (tym razem najpierw złazimy, a potem wdrapujemy się) i powrót przez pola. Byliśmy wykończeni! Papas miał dodatkowo stres, bo nie czuje się pewnie na wąskich obrzeżach tarasów na takich wysokościach. Zwłaszcza, że ma niezbyt miłe wspomnienie z podobnej wycieczki w Wietnamie, gdzie noga mu się obsunęła i wpadł do tarasu.





 





 
Ostatecznie daliśmy radę, ale na pewno zapamiętamy tę wycieczkę do końca życia. Z jednej strony przeczołgano nas, a z drugiej przepiękne widoki, interesująca historia (tarasy mają dwa tysiące lat) i w tym wszystkim przecudowny człowiek Ernesto. Ernesto dużo nam opowiedział o tarasach, o życiu na Filipinach, o sobie. Nie jestem w stanie tego przekazać. Papas dostał najmocniej w kość i powiedział, że w zasadzie byłby skłonny dopłacić, żeby nie znaleźć się na tych tarasach. W pewnych momentach popierałam go, ale ogólnie zmęczenie mija, a wspomnienia pozostają.






 
 





 




 



 






 




 


 






 
 
 

 
 



 
 
Na koniec Ernesto zaproponował powrót na dachu. Ja się nie zdecydowałam. Reszta drużyny umościła się na dachu i... zmokli. Zaczęło padać. Jak zwykle po południu w Banaue.