Od przylotu na Filipiny
mamy wielki problem z internetem. W hostelu w Puerto Princesa,
owszem, pojawiał się nawet regularnie, ale od 2-3 w nocy.
W Port
Barto z internetem było jeszcze gorzej. Nie mieliśmy pojęcia
w Puerto Princesa, że sytuacja z netem była w porównaniu z Port
Barton po prostu doskonała :)
Zakupiliśmy karty SIM,
ale w Port Barton zasięg telefonii jest niezbyt imponujący i nawet
z tego rozwiązania trudno korzystać.
Puerta Princesa było
pierwszym naszym filipińskim doświadczeniem. Jest to spore miasto,
ale nie gigantyczne, jak Bangkok. Byliśmy bardzo podekscytowani i
ciekawi. Ostatecznie nasze odczucia były bliskie odczucić z Laosu.
Bieda wielka. Poza kilkoma miejscami przy głównych ulicach, reszta
całkiem podobna do Laosu.
Ładnym miejscem była
siedziba lokalnych władz. Gdy chcieliśmy wejść, poprosili o
paszporty. Połaziliśmy trochę, ale nie wszędzie nas wpuścili.
Okazało się, że petenci nie wszędzie mogą wejść. Tam gdzie są
wpuszczani, jest bardzo ładnie. Urzędnicy mają swoją kaplicę, w
której codziennie odbywa się msza (oczywiście w godzinach pracy).
Nas tam nie wpuścili :(
Po południu wybraliśmy
się nad morze. Wiało okrutnie. Właściciel hostelu, w którym
spaliśmy, naszą troskę o sile wiatru, skwitował, że to nie jest
żadna wichura. Niewielki wiaterek. Ładny mi wiaterek..... Była
nawet przerwa w dostawie energii elektrycznej, ale po godzinie znowu
było jasno.
Dla nas nad morzem to był prawie tajfun! W zasadzie nie wiem, po co tam poszliśmy. Można było przewidzieć, że żarcie tam będzie takie sobie i drogie. Musieliśmy pójść jeszce raz na kolację do miejscówki wypróbowanej poprzedniego dnia. Już wiedzieliśmy! Czeka nas tu prawdziwa walka o miskę :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz