piątek, 18 stycznia 2019

Mamas&Papas nareszcie w zasięgu internetu (wpis 9.)


Od przylotu na Filipiny mamy wielki problem z internetem. W hostelu w Puerto Princesa, owszem, pojawiał się nawet regularnie, ale od 2-3 w nocy.

W Port Barto z internetem było jeszcze gorzej. Nie mieliśmy pojęcia w Puerto Princesa, że sytuacja z netem była w porównaniu z Port Barton po prostu doskonała :)

Zakupiliśmy karty SIM, ale w Port Barton zasięg telefonii jest niezbyt imponujący i nawet z tego rozwiązania trudno korzystać.

Puerta Princesa było pierwszym naszym filipińskim doświadczeniem. Jest to spore miasto, ale nie gigantyczne, jak Bangkok. Byliśmy bardzo podekscytowani i ciekawi. Ostatecznie nasze odczucia były bliskie odczucić z Laosu. Bieda wielka. Poza kilkoma miejscami przy głównych ulicach, reszta całkiem podobna do Laosu.




















Ładnym miejscem była siedziba lokalnych władz. Gdy chcieliśmy wejść, poprosili o paszporty. Połaziliśmy trochę, ale nie wszędzie nas wpuścili. Okazało się, że petenci nie wszędzie mogą wejść. Tam gdzie są wpuszczani, jest bardzo ładnie. Urzędnicy mają swoją kaplicę, w której codziennie odbywa się msza (oczywiście w godzinach pracy). Nas tam nie wpuścili :(


















Po południu wybraliśmy się nad morze. Wiało okrutnie. Właściciel hostelu, w którym spaliśmy, naszą troskę o sile wiatru, skwitował, że to nie jest żadna wichura. Niewielki wiaterek. Ładny mi wiaterek..... Była nawet przerwa w dostawie energii elektrycznej, ale po godzinie znowu było jasno.












Dla nas nad morzem to był prawie tajfun! W zasadzie nie wiem, po co tam poszliśmy. Można było przewidzieć, że żarcie tam będzie takie sobie i drogie. Musieliśmy pójść jeszce raz na kolację do miejscówki wypróbowanej poprzedniego dnia. Już wiedzieliśmy! Czeka nas tu prawdziwa walka o miskę :)













Brak komentarzy:

Prześlij komentarz