Wniebowzięci możliwością przeżycia paru dni bez gotówki, zdecydowaliśmy się zamówić jedzenie w restauracji w hotelu. Było lepiej niż na obiedzie, który wykończyły psy, ale wciąż tęskniliśmy do czegoś bardziej zjadliwego. Nasze doświadczenie w zakresie kuchni filipińskiej wciąż było kiepskie, postanowiliśmy zjeść obiad następnego dnia w ..... pizzerii. Pomysł okazał się nie najgorszy. Pizza bardzo przeciętna, ale przynajmniej bez kości, szczeciny, skór i innych niespodzianek. Właśnie gatunek składników potraw jest najkoszmarniejszym doświadczeniem. Jak się zamówi makaron z kurczakiem, podadzą makaron z kośćmi z kurczaka. Jak się zamówi ryż z wieprzowiną, podadzą ryż ze słoniną i skórą itd., itp. I nie mówimy tu o jakichś najtańszych miejscach. W tych ostatnich akurat można podać coś w gorszym gatunku, skoro tanio......
Pizza nas zadowoliła, chociaż nie na pizzę wybiera się człowiek do Azji. Pizzeria i pizza na zdjęciach poniżej.
Obeszliśmy nasze "miasto". Papas nawet znalazł golibrodę! Ale ogólnie szaro i smutnawo. Nawet hala targowa, która w Azji bywa na ogół feerią barw i zapachów, tutaj jest szara i bez życia. Bida! Po prostu bida! A parę metrów dalej przepiękna natura i plaże.
Kolację w hotelu uratował ananas, który Pani z obsługi błyskawicznie przygotowała do spożycia.
Postanowiliśmy następnego dnia powalczyć o nasz los. Znaleźliśmy w internecie jakiś hotel, który miał bardzo wysokie oceny i obietnicę wifi. Był prawie 3 km od "miasta". Wzięliśmy tuktuka i pojechaliśmy.
Wifi nie działało :( Niepotrzebnie znowu targaliśmy komputer :( Mieliśmy za to możliwość zjedzenia przepysznego obiadu. Jednak da się!!! Pojedliśmy, pobyczyliśmy się w przepięknej okolicy.
Potem na pieszo wróciliśmy do "miasta" złapać jakieś wifi na telefon, żeby zakupić bilety na samolot. Okazało się, że przy maleńkim San Vicente jest od półtora roku lotnisko i można za nieduże pieniądze kupić bilet do Clark. Clark to przedmieścia Manili. Lecimy na wyspę Luzon!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz