niedziela, 3 lutego 2019

Banda Papasa leniuchuje w Tagudin (wpis 21.)

 
 
Trzy dni w Sagada to było akurat. Nocki tam były nieprzyjemnie chłodne, a my przecież wyjechaliśmy z Polski akurat zimą, żeby uciec od chłodu. Z Sagada postanowiliśmy kierować się do Vigan.
Nie mieliśmy pojęcia, jak daleko uda nam się zajechać. Podróż miała trzy przesiadki.
Po zjedzeniu kanapek z tuńczykiem na słodko (brrr) wyruszyliśmy do Bontoc.
 
 
 
 


 
 
Na przesiadce zaproponowano nam podwózkę za 60 Peso od głowy, ale z oczekiwaniem, aż van się zapełni. Ada znalazła na maps.me inny postój vanów i postanowiliśmy tam poszukać szczęścia. Udało się! Za 50 Peso od głowy znaleźliśmy pojazd, który akurat wyruszał. Pojechaliśmy do Bauko i nawet nie zdążyliśmy się zastanowić, czy chcemy się tam zatrzymać. Kierowca przesadził nas błyskawicznie do vana jadącego do Cervantes.
Cervantes okazało się wioską. Niezbyt piękną. I tam postanowiliśmy zatrzymać się. Zaczęliśmy rozpytywać tubylców o jakieś miejsca noclegowe. Na ogół mówili, że nic nie ma, ale pojawiła się też informacja, że istnieje Villa Maria. Udaliśmy się tam, ale nie urzekła nas ta miejscówka. Wobec tego zmieniliśmy plany i postanowiliśmy ruszać dalej – do Tagudin. Po drodze zjedliśmy bardzo smaczną zupkę kosztującą zaledwie 35 Peso za miskę. Tam naprawdę nie ma turystów! Taka cena nigdy wcześniej nam się nie przydarzyła.
 
 
 
 
 





 
 
Na przystanku vanów czekał już pojazd, który miał odjazd za pół godziny. Całkiem nieźle! Przy vanie zaczepiła nas dwójka Niemców z zapytaniem, czy nie byliśmy na Palawan, bo oni nas stamtąd pamiętają! Znowu świat jest mały! Ja ich nie kojarzyłam, ale okazało się, że jedziemy mniej więcej tym samym szlakiem. Na dodatek podróżujemy w podobny sposób, tzn. bez planów i rezerwacji. Oni jednak spędzili noc w Cervantes i mówili, że mieli bardzo fajny hotelik. Nam się nie udało znaleźć, ale to może i lepiej.
 
 










 

 
W Tagudin wylądowaliśmy po zmierzchu. Przystanek był kilka kilometrów za miastem. Postanowiliśmy pójść pieszo w stronę centrum rozglądając się po drodze za noclegiem. Szukanie po ciemku nie jest przyjemne, ale nie mieliśmy wyjścia. Woleliśmy spać pod dachem. Po długim marszu i odwiedzeniu bez sukcesu dwóch miejscówek, zobaczyliśmy reklamę hotelu mieszczącego się kilometr w bok. Zaryzykowaliśmy, że może pójdziemy na darmo, ale chcieliśmy spróbować.
Mega sukces! Trafiliśmy do bajkowego miejsca z fantastycznym Rudim w roli kierownika. Nie było za tanio, ale za to super czysto i w ogóle super. Rudi przygotował nam kolację. Wreszcie zjedliśmy coś ze smakiem! Od razu postanowiliśmy zostać tu parę dni. Vigan poczeka.
Z jednej strony chcieliśmy pożyć trochę jak królowie. Z drugiej strony osoba Rudiego gwarantowała ciekawe rozmowy i dużo praktycznych porad.
Rudi jest Filipińczykiem, który ostatnie 40 lat przemieszkał w Kanadzie i na emeryturę powrócił do ojczyzny.
 
 
Hotel był prawie na plaży. Dodatkowo obok była rzeka. I jeszcze basenik. Na brak wody nie mogliśmy narzekać.
 


 
Spędziliśmy tam fajny czas, jedząc śniadania i kolacje na miejscu. Smacznie i niedrogo. Miasto nie jest turystyczne. Są bankomaty i jest ciepło. Zdążyliśmy podmarznąć w czasie pobytu w górach.
 



 
W zasadzie z architektury jedyne do zwiedzania są kościoły katolickie. Często są z XVI-XVII wieku. Mają jakiś urok, ale za każdym razem widząc taki obiekt, zastanawiamy się, co one tu robią? Przecież są to ziemie zamieszkałe przez ludzi z kompletnie innej bajki!
 
 
 









 

 







 




 
 

















 
 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz