wtorek, 17 stycznia 2017

Mamas&Papas i Ada w Chuxiong (wpis 8.)




Po ostatecznym sukcesie z zakupem biletów, następnego dnia wyruszyliśmy na pociąg do Chuxiong. Nastawiliśmy się na taksówkę, ale, niestety, bez sukcesów. Szliśmy z plecakami długi dystans, ale wreszcie udało się! Dotarliśmy na stację i chłonęliśmy lokalny koloryt związany z trudną sztuką wejścia do pociągu.
Zanim weszliśmy na dworzec, nasze bagaże zostały prześwietlone, a my obmacani. Niby nic złego ze względów bezpieczeństwa, ale tej procedurze są poddawani wszyscy. Nawet ci, którzy przyszli tylko rzucić okiem na rozkład jazdy. Potem skierowano nas do poczekalni. Tam przed wejściem następna kontrola - paszporty (mimo, że to kurs krajowy) i bilety. W poczekalni tłumy. Dzikie tłumy! Po jakimś czasie ponownie kontrola dokumentów i biletów i wypuszczenie pasażerów na peron. Tam dłuuuugi pociąg i na wejściu ..... kontrola. Kupiliśmy najtańsze miejsca, bo wolimy podróżować z tubylcami. Potem okazało się, że w całym pociągu byli w zasadzie sami tubylcy.



Podróż szybko minęła i poszliśmy szukać transportu do hotelu. Podeszliśmy do taksówki, kierowca odmówił kursu. Nie, to nie!!! Poczekaliśmy i za chwilę podjechał następny samochód. Kolejny kierowca odmówił. Tak samo trzeci i czwarty. Zdezorientowani zdecydowaliśmy się pójść do jakiejś knajpy z wifi, żeby zorientować się, jak daleko jest na pieszo do naszego hotelu i znaleźć adres tegoż miejsca w języku chińskim. Wyglądało na to, że nikt nie mówił po angielsku i adres zapisany w alfabecie łacińskim był nieczytelny.
Błąkaliśmy się w upale, aż znaleźliśmy jakiś hotel. W naiwności swojej mieliśmy nadzieję, że w takim wielkim hotelu będą mówić po angielsku. Niestety, nasza nadzieja była płonna. Panny po angielsku ani be, ani me. Próbowaliśmy porozumieć się przez translatora. Panny uparcie próbowały sprzedać nam pokój i nie mogły skumać, o co nam chodzi. Ruszyliśmy dalej. Po dłuższych poszukiwaniach znaleźliśmy lokalną jadłodajnię z wifi. Tam oczywiście też nikt ani słowa po angielsku. Zamówiliśmy jedzenie poprzez wskazanie palcem czegoś tam w menu po chińsku. W napięciu oczekiwaliśmy, co nam przyniosą. Takie zamawianie na chybił trafił w przeszłości często kończyło się porażką. Tym razem mieliśmy szczęście i dostaliśmy przepyszne jedzonko. W międzyczasie podłączylismy się do wifi i próbowaliśmy ogarnąć sytuację. Poprosiliśmy o pomoc właściciela. Pan, mimo, że nie mówił ani słowa po angielsku, okazał się bardzo pomocny. Dogadaliśmy się na migi i ten miły człowiek wyszedł z nami na ulicę i załapał dla nas taksówkę. Co prawda, dopiero trzecia z zatrzymywanych zabrała nas, ale w końcu nasze poszukiwania zaczęły nabierać tempa. Jeszcze troszkę pobłądziliśmy i udało się!




Nasz kolejny hotel jest położony bajecznie! Dookoła czysta chińska architektura. Piękna okolica. Jesteśmy oczarowani! Zauważyliśmy, że stanowimy nie lada atrakcję. Nie spotkaliśmy ani jednego białasa. Są tu chyba wielką rzadkością. Ludzie gapią się na nas. Robią zdjęcia ukradkiem i jawnie. Trochę nas to bawi, ale pierwszy raz jesteśmy w sytuacji, że jesteśmy jedynymi białasami w mieście. Tak samo nigdy nie spotkalismy się z sytuacją, że angielski jest kompletnie nieprzydatny. Nikt tu nie mówi w tym języku. Tylko nasz gospodarz troszkę włada  tym językiem, ale w bardzo bardzo podstawowym zakresie.
Jakoś dogadujemy się przy pomocy rąk, długopisa, min. W zasadzie trzeba być tu mistrzem pantonimy. My nie jesteśmy, ale dajemy radę. Fajna przygoda!

Coraz częściej mamy problemy z internetem. Nie zdziwcie się, jeżeli czasami nie odezwiemy się. Każdy kolejny wpis na bloga zajmuje mi coraz więcej czasu. Narazie jest 1:0 dla nas :)



1 komentarz:

  1. ...hi...how's your chinese in the meantime ??? as "
    good" as my Polish :-)...
    Nice trip !!! Enjoy !!!

    OdpowiedzUsuń