Pojechaliśmy do Khon Kaen między innymi dlatego, że nie jest to miejsce zbyt turystyczne. Turystyka zawsze wypacza trochę charakter danego miejsca. Kohn Kaen było tak bardzo nieturystyczne, że w zasadzie w ogóle nie widywaliśmy białasów. Kiedy już jakiegoś spotkaliśmy, okazywało się, że on tam mieszka. Był taki Anglik w naszym hotelu. Kiedy próbowaliśmy bez sukcesu dopytać się o coś na recepcji, podszedł do nas i udzielił na kilka świetnych rad. Przy okazji zwierzył się, że od kilkunastu lat przyjeżdża do Tajlandii na 3-4 miesiące, na czas europejskiej zimy. Super patent! Tylko, żeby jeszcze kasa była. Na marginesie: ów Anglik słysząc nasz akcent wziął nas za Niemców. Tydzień wcześniej usłyszałam coś podobnego od naszego Gościa w hostelu. Pytał skąd jestem, bo był w Polsce i słysząc mój niemiecki akcent chciał się upewnić, kto ja jestem. Dziwne....
Nie spodziewaliśmy się takiej bezradności w komunikowaniu się z miejscowymi ludźmi. Angielskiego nie znają nawet recepcjoniści w hotelach. Najpierw nas to dziwiło. Potem zrozumieliśmy, że nie mówią po angielsku, bo nie ma takiej potrzeby. Tam turyści spoza Tajlandii są taką rzadkością, że ludzie nie czują potrzeby nauki języka, który przyda się kilka razy w roku.
Białasy są rzadkością, więc pokusa orżnięcia większa. Pewnego dnia chciałam sobie schrupać sajgonkę. Pytam o cenę. Pan mówi 30Bath i na kartce pisze 35Bath. Z miejsca rezygnuję, bo wiem, że powinna kosztowa 10-15. Pan widząc moją reakcję natychmiast proponuje 20Bath. Innym razem pytamy o cenę ryby. Młody chłopak zdecydowanie wyraźnie mówi 100Bath. W tej samej sekundzie słyszymy z zaplecza jakiś okrzyk. Chłopak zwraca się do nas i mówi 50Bath. Zza jego pleców wynurzył się Pan (może tata) i powiedział 150Bath. Tak rzadko w tym miejscu pojawiają biali turyści, że chłopak nie zachował refleksu, ale tata i owszem.
Miejsce nieturystyczne pozwala też zauważyć więcej z życia codziennego. Jedna refleksja naszła mnie w aptece. Kupowałam leki na wszelki wypadek, przed wyjazdem do Laosu. Po pierwsze ich apteki w ogóle nie przypominają naszych. Są małe, skromne, bez reklam. W zasadzie trzeba znaleźć napis na zewnątrz budynku, żeby upewnić się, że to właśnie apteka. Leków mają niewielę. Myślę, że po 1-3 na jedną dolegliwość. Sprzedają tyle, ile potrzebujesz. Jeżeli boli mi głowa, pani sprzeda mi kilka tabletek, nie muszę kupować całego opakowania. Koncerny farmaceutyczne nie zwietrzyły jeszcze tam interesu. Chociaż widziałam już reklamę leku w telewizji.
Z nowości, która była naszym udziałem, wymienić muszę autobus miejski w postaci, którą pokaże na zdjęciu. Fajny jest ten autobusik. Zatrzymuje się na żądanie jadących i oczekująch. Szybko, tanio i przewiewnie.
A najbardziej nas urzekło, że tuktukowcy w ogóle się nami nie interesowali. W Bangkoku można było szału dostać. Każdy przejeżdżający obok tuktuk musiał zatrzymać się obok i zaproponować swoje usługi. Czy oni sądzą, że białas to taki tuman, który nie potrafi podejść na postój albo machnąć ręką. Na początku jakoś znosiliśmy ich nachalność. Pod koniec pobytu mieliśmy serdecznie dość. A w Khon Kaen nikt nas nie nagabywał, nie narzucał się . Wprost cudnie!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz