sobota, 24 stycznia 2015

Mamas&Papas i spotkanie (wpis 4.)

Durian. Papas nie wyklucza, że podejmie próbę zjedzenia po raz kolejny

Nadszedł dzień, jaki nadchodzi w czasie wszystkich naszych podróży. Nachodzi nas, żeby wsiąść w jakikolwiek pojazd komunikacji miejskiej i pojechać daleko od miejsc pełnych turystów. W przypadku Azji pojechać w miejsce, w którym nie ma ani jednego białasa. Tak też uczyniliśmy w Bangkoku.



Wsiedliśmy do "autobusu byle jakiego". W Bangkoku już sama jazda autobusem miejskim jest egzotyczną przygodą. Autobusy są bardzo zdezelowane. Na nasze oko niektóre egzemplarze mogą mieć 50 i więcej lat. Klimatyzacja to pootwierane okna. W każdym autobusie jest konduktor-dyrektor. Ależ ważna osoba! Z niesamowitą bystrością ogarnia sprzedaż biletów. Pamięta, każdego, kto wsiadł, nawet w godzinach szczytu. Rostawia pasażerów po kątach. Mówi, gdzie stanąć czy usiąść. Staniesz sobie gdzieś tam, a on(ona) z krzykiem każe stanąć pół metra bliżej/dalej. Dla nas patrzących z boku kompletnie bez sensu. Ciągle pokrzykuje i musztruje potulnych pasażerów. Nasz dyrektor zapytał nas o coś po tajsku. Oczywiście nic nie zrozumieliśmy. Zapytał o to samo jeszcze ze cztery razy, a my mimo powtórek dalej nie wiemy, o co chodzi. Czy mamy stanąć w innym miejscu? A może coś przeskrobaliśmy? Wreszcie jakaś dziewczyna litościwie przetłumaczyła, że pyta dokąd jedziemy. My na to, zgodnie z prawdą, że jeszcze nie wiemy. Chłopak się za głowę złapał. Jak można jechać tak bez celu?!
W pewnym momencie postanowiliśm wysiąść uznając, że już długo jedziemy i odjechalismy od centrum. Idąc na pieszo wyprzedziliśmy "nasz" autobus. Potem on trochę odjechał, a my znowu dogoniliśmy na piechotę. I tak kilka razy. Wreszcie doszliśmy do miejsca, gdzie byli ludzie. Sami biali! Nie wzięliśmy pod uwagę, że są gigantyczne korki i mimo długiego czasu jazdy, nie oddaliliśmy się od turystycznych miejsc. Im dalej szliśmy tym było mniej lokalnie. Jakieś luksusowe sklepy, kawiarnie, hotele. I prawie sami turyści. Nasz plan pobytu wśród lokalnych ludzi spalił na panewce. Na pociechę z powrotem ewakuowaliśmy się statkiem. Zostaliśmy wielkimi fanami wodnego transportu publicznego.
Widok z wody

 
 
 
 
 

Wieczorem jak zwykle poszliśmy do ulicznych jadłodajni poszukać czegoś na kolację. Ja oczywiście szukałam nie-zupy, a Papas czegoś, co jak najmniej przypomina znane nam potrawy.
W pewnym momencie zauważyłam, że ktoś do nas macha. Patrzymy, a tam siedzi nasz Anioł-Wybawca, o którym pisałam w poście "Mamas&Papas szukają". Zawołał nas. Mnie tytułował madame Curie, a Papasa monsieur Chopin. Okazało się jadł sobie posiłek na ulicy, przy której się urodził. Zaprosił nas na kolację. Zasiedliśmy na ulicy i jak prawdziwi Chińczycy pobiesiadowaliśmy przy chińskim żarciu, ucinając pogawędkę o chińskiej kuchni, polskiej kulturze i dziejach Pana Anioła. Zawartość talerz zaskoczyła nas tylko jednym składnikiem. Było to czarne jajko. Papas oczywiście bez skrupułów zjadł i pochwalił. Mi nie smakowało. Musiałam przeprosić Pana Anioła, ale jajko gotowane przez dwie godziny nie smakowało mi. Na zewnątrz czarne, w czymś wymoczone - to jeszcze nic, ale w śrdku smak, kolor, konsystencja - to nie dla mnie. Na deser poczęstował nas chńskimi słodyczami zrobionymi z .....ziemniaków. Czego to ludzie nie wymyślą! W życiu byśmy nie zgadli, że te eleganckie słodycze to kartofle. Pan Anioł (Richard) to super człowiek! Bardzo mądry, obyty, zna języki, ma poczucie humoru, prawnik z zawodu.  Siedzi ze wszystkimi i je z ulicznej garkuchni.


Widzicie TO jajo?

Słodycze z kartofli
W ogóle dopadła mnie refleksja na temat chńskiego jedzenia. W Polsce smakuje inaczej. Dla mnie lepiej. Chińczycy w Polsce trochę chyba zmodyfikowali przyprawianie pod gust polskiego konsumenta. Tutaj bardzo często jest używana do mięs przyprawa słodko-ostra. Polacy nie używają masowo słodkości do przyprawiania mięsa. Mamy potrawy mięsne na słodko, ale takie są w niejszości. Ale mięso to nie wszystko, więc można znaleźć coś pod siebie. Trzeba tylko pilnować, żeby osoba sprzedająca nie polała na koniec potrawy tymże sosem.


Zdarzyło mi się zjeść zupę. Sama w to nie wierzę. Ale  o tym w nastepnym wpisie.

 



 
 
 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz