czwartek, 29 stycznia 2015

Mamas&Papas jadą do Laosu (wpis 8.)


Podróż do Laosu rozpoczęła się koszmarną dla mnie porą pobudki o 6 rano. Nasz angielski przyjaciel poradził nam jechać autobusem o 8 do stolicy Laosu Vientiane. Poprzedniego dnia pojechaliśmy zrobić fotki, a potem do ambasady po wizę. Dostaliśmy ją od ręki (czekaliśmy 10 minut). Uzbrojeni w odpowiednie dokumenty i rady od Anglika rozpoczęliśmy następny etap podróży.
Na dworzec pojechaliśmy taksówką. Do końca mieliśmy obawy, czy zostaniemy zawiezieni na odpowiedni dworzec. W Khon Kaen są bodaj trzy dworce, a biorąc pod uwagę powszechny brak możliwości komunikacji po angielsku, obawialiśmy się, czy zostaliśmy dobrze zrozumiani. Na szczęście pomyłki nie było. Taksówkarz oczywiście naciągnął nas. Wiedzieliśmy od Anglika, ile powinien kosztować kurs. Myślę jednak, Anglik mówiący po tajsku jest traktowany trochę jak tubylec i ma inne ceny.
Przelecieliśmy przez trzy różne kasy zanim udało się kuoić bilety. Oczywiście paszporty, papierki, cała zabawa jak zwykle.
Przy stanowisku stał autobus, ale miał napisane inaczej niż Vientiane. Zastanawialiśmy się, czy to inna nazwa tego samego miejsca czy może inna miejscowość. Ponieważ, tak czy siak, autobus jechał do Laosu, nie przejęiśmy się specjalnie nazwą miasta docelowego.
Czy tu jest napisane, żeautobus jedzie do Vientiane?

Za to tu widać, że jedzie do Laosu

Pożegnanie z królem być musi!

Papas nadzoruje przesyłki


Na granicy po stronie tajskiej okazało się, że Papas wyrzucił kartę wyjazdu, którą wypełnia sie przy wjeździe. Oczywiście nie ma mowy, żeby go wypuścili. Nie chcieliśmy ryzykować więzienia dla gamonia Papasa i poszliśmy na poszukiwanie czystych formularzy. Szybko znaleźliśmy. Wręczył nam go Bardzo Ważny Pan. Zauważyliśy juz podczas poprzedniej podróży do Azji, że ktoś kto ma jakikolwiek mundur jest Bardzo Ważny i prawie zawsze Bardzo Niesympatyczny. Zwłąszcza na przejściach granicznych.

Z Tajlandii wyjechane, czekam przed przejściem laotańskim

Po przejściu na laotański punkt kontroli granicznej, wypełnieniu papierków (Papas, błagam, nie zgub!) przeszliśmy przez bramkę. Z 10 metrów za bramką zatrzymał nas kolejny Bardzo Ważny Pan i ponownie skontrolował dokumenty. Po kolejnych dziesięciu metrach wyjątkowo Bardzo Najważniejszy Pan znowu kazał okazać dokumenty i nawet nie rzucił na nie okiem. Ale nas nie złamią! Zawsze odpowiadamy uśmiechem :)

Nowy kumpel Papasa
Jak zobaczyłam pieska pierwszy raz pomysłałam, że to zabaweczka na baterie. Naprawdę! Takiej jest wielkości i taki słodziak. Nigdy wcześniej nie spotkałam takiego malutkiego piesia. Kierowca naszego autobusu wozi go ze sobą.

W Vientiane przywitało nas piekło. Było tak gorąco, że piekła nas skóra od słońca! Najgorętszy dzień od początku pobytu w Azji.

W oczy rzuciła się bieda. Wiemy, że Vientiane to stolica, ale w ogóle nie było tego widać. Bieda z nędzą. Jak wysiadaliśmy z autobusu, dopadła nas chmara tuktukowców. Byliśmy jedynymi białymi. Papas szedł kilka metrów przede mną i na jego widok bardzo się ożywili. Gdy po chwili ja pojawiłam się w drzwiach było widać wyraźne ożywinie związane z nadzieją, że biały da zarobić. Przykry widok. Źle się czułam w tej roli.

Oczywiście nie mogliśmy znaleźć hotelu, ale to już taka nasza nowa świecka tradycja :) 

Oprócz piekielnej temperatury rzuciło nam się w oczy, że jest dużo mnie garkuchni niż w Tajlandii czy Wietnamie. Również kotów i psów dużo mniej. Zastanawialiśmy się z Papasem, czy to ma jakiś związek ze sobą i wyszł nam, że tak.

Jest mało psów, więć garkuchnie nie maja czego gotować. Nie wtedy resztek, którymi żywią koty i psy. Więc nie ma psów. Widzicie, jakie głupoty przychodzą do głowy od takich upałów :)

Zmieniliśmy kraj i znowu musimy uczć się od nowa waluty. Tutejsze kipy liczone są w setkach tysięcy za byle zakup. Ledwośmy ogarnęli tajskie pieniądze i nauka od nowa. Także ruch uliczny jest inny niż w Tajlandii. Tam jeżdżą lewą stroną, tutaj prawą. To jest ważne przy przechodzeniu przez jezdnię. Trzeba pamietać, w którą stronę należy sie obejrzec najpierw. Chociaż widzę, że czerwone światło jest w Laosie respektowane. Na czerwonym pojazdy stoją.

Oczywiście Vientiane ma też inne oblicze. Jest wiele pięknych budynków i miejsc, gdzie dla nas jest bardzo drogo. Typowe dla tego miejsca rozwarstwienie.

Laos, podobnie jak Wietnam, ma w historii czas bycia kolonią Francji. Tutaj zdumiał mnie silny do dzisiaj wpływ pobytu Francuzów. Np. bardzo popularne są bagietki i crepes. Nazwy ulic są w Azji dwujęzyczne i tutaj językiem nietubylczym wciąż jest francuski. Jest mnóstwo miejsc gastronomicznych powiązanych z kuchnią francuską. Nasz hotel nazywał się New Lao Paris. Itp, itd. W Wietnamie ślady też są, ale nie tak żywe.
Vientiane rozleniwiło nas. Tak leniwie też lubimy spędzać czas.













2 komentarze:

  1. Danusiu, Twój dziennik podróży jest świetny!!!!
    Czytając czuję się prawie tak jakbym ta była. Z niecierpliwością czekam na następne odcinki. Chyba zaczynam być uzależniona :-).
    Pozdrawiam z chłodnej Polski

    OdpowiedzUsuń
  2. Dziękuję za miłe słowa! Mobilizujesz mnie :) Czasami nie mam sił, ale dla miłych fanów zawsze się zmobilizuję :)

    OdpowiedzUsuń