Wieczorem rozpoczęliśmy podróż do Luang Prabang. Najpierw transport na dworzec autobusowy. Człowiek, który zbierał ludzi spod hoteli był jakiś szalony. Jeździł jak wariat. Gubił drogę, wjeżdżał w jakieś wąskie zaułki. Obok naszego hotelu przejeżdżał ponownie cztery razy. Zaletą wykupienia usługi pick-up jest to, że koleś może sobie jeździć, gubić się nawet do rana, a autobus i tak będzie czekał. Spokojnie więc obserwowaliśmy jak wygarniał ludzi z knajpy, szukał hoteli, ustalał, kogo ma zabrać. I nie musieliśmy się zastanawiać, na który dworzec jechać.
Dwa utobusy już czekały. Oddaliśmy bagaże i poszliśmy zająć miejsca. Przy wejściu wręczane są siateczki na obuwie, które trzeba obowiązkowo zdjąć. Znaliśmy ten obyczaj z poprzedniego pobytu w Azji, więc nie było zaskoczenia. Zaskoczył nas za to fakt, że nasze miejsca są zajęte. Miły młody człowiek powiedział, że nasze miejsca są w sąsiednim autobusie.
Trochę się zjeżyłam, bo nasze bilety były dokładnie oglądane przy wejściu. Ale co robić? Włożyliśmy obuwie, poszliśmy odebrać plecaki i zaczęliśmy pakować się do drugiego wozu. Zajęliśmy nasze miejsca leżące i wtedy zauważyliśmy, że każde łóżko ma dwa numery. U Papasa było 11 i 12, u mnie 13 i 14. Papas miał na bilecie 12, ja 13. Coś zaczęło nam tu nie pasować. Za chwilę się wyjaśniło. W Laosie w autobusach sypialnych łóżka są dwuosobowe. Można by rzec małżeńskie. I ładują ludzi jak leci. Mi się trafił młody Francuz. Papasowi młody Włoch. Zamieniłam się z Włochem. Francuz zamienił się z jakimś Szwajcarem, bo rodzielili go z dziewczyną. Jak było w innych sypialniach nie wiem. Łóżka nie dość, że dzielone potencjalnie z obcą osobą, to jeszcze rozmiar azjatycki. Czyli bez przytulania nie obejdzie się.
Trochę się zjeżyłam, bo nasze bilety były dokładnie oglądane przy wejściu. Ale co robić? Włożyliśmy obuwie, poszliśmy odebrać plecaki i zaczęliśmy pakować się do drugiego wozu. Zajęliśmy nasze miejsca leżące i wtedy zauważyliśmy, że każde łóżko ma dwa numery. U Papasa było 11 i 12, u mnie 13 i 14. Papas miał na bilecie 12, ja 13. Coś zaczęło nam tu nie pasować. Za chwilę się wyjaśniło. W Laosie w autobusach sypialnych łóżka są dwuosobowe. Można by rzec małżeńskie. I ładują ludzi jak leci. Mi się trafił młody Francuz. Papasowi młody Włoch. Zamieniłam się z Włochem. Francuz zamienił się z jakimś Szwajcarem, bo rodzielili go z dziewczyną. Jak było w innych sypialniach nie wiem. Łóżka nie dość, że dzielone potencjalnie z obcą osobą, to jeszcze rozmiar azjatycki. Czyli bez przytulania nie obejdzie się.
Jakoś się umościliśmy. Autobus ruszył. Po dwóch godzinach postój, a tam do kupienia tylko ryby suszone i wędzone. Dziwny asortyment dla ludzi w podróży.
Jedziemy dalej. Przed pierwszą w nocy przebudziłam się i widzę, że pojazd stoi. Gdzieś po pół godzinie przyszła młoda tutejsza kobieta i coś do mnie mówi. Nic nie kumałam. Wtedy ona wyjęła z torebki bilet i dalej nawija. Pomyśłałam, że albo chce się położyć do nas na trzeciego, albo wręcz próbuje mnie wyprosić i zająć moje wywalczone miejsce u boku Papasa. Ani jedna, ani druga opcja nie przypadła mi do gustu, więc zignorowałam niewiastę. Odeszła. Za chwilę wróciła i zaczęła coś nawijać do sąsiadów. Okazało się, że w cenie biletu mieliśmy gorący posiłek. Nikt nas nie poinformował, więc cały autobus grzecznie spał, zamiast skorzystać z oferty. Pani ma płacone za naprawdę wydane posiłki, stąd jej aktywność w zapraszaniu ludzi. Głupio to wymyślili. Kto wyrwany w środku snu, ma ochotę wyłazić z łóżka i zasuwać na zupę. Poza tym, jak już się dowiedzieliśmy, minął prawie cały postój i nie bardzo był czas na posiłek.
My z Papasem skorzystaliśmy z toalety i papieroska. Jedzenie o tej porze, nawet gratisowe nie skusiło nas. Toaleta, jak na takie miejsce była niezła (co wcale nie znaczy, że była w porządku). Szczególnie oryginalna była spłuczka (po prawej) :)
Wróciliśmy do autobusu i już do samego Luang Prabang nie wstawaliśmy. Autobus spóźnił się dwie godziny, za co byliśmy mu bardzo wdzięczni. Planowy przyjazd był na 5:30 i co byśmy robili o tej porze w obcym mieście?
Na dworcu oczywiście dopadli nas tuktukowcy. Są tak nachalni, że nie wystarcza już nam cierpliwości. Tym razem postanowiliśmy, że nie będziemy błądzić i skorzystamy z ich usług. Wiedzieliśmy ze strony hotelu, że powinniśmy zapłacić do 25000 kipów. Pierwszy Pan zaproponował podwózkę za 40000 i nic a nic nie chciał zejść z ceny. Zaczepił nas inny kierowca. Zanim zdążyliśmy się potargować, podszedł pierwszy tuktukowiec coś mu zaczął nadawać w ich języku. Wtedy ten drugi powiedział 40000 i nie chciał się targować. Normalnie zmowa monopolistyczna!!! Wkurzyliśmy się i postanowiliśmy wyjść z dworca. Wtedy podszedł trzeci kierowca i wypalił 50000. Utargowaliśmy do 30000. Wtedy ten poleciał zapytać kolegów, gdzie jest nasz hotel. Nie wiedział dokąd jedzie, ale cenę znał! Widać na tym przykładzie, jak to działa. Cena nijak się ma do usługi.
W końcu dotarliśmy na miejsce. Hotel bardzo nam się spodobał i od razu chcieliśmy przedłużyć rezerwację, ale znowu mieliśmy pecha. Nie było wolnych pokoi :( Damy radę. Luang Prabang bardzo nam się podoba.
Jedziemy dalej. Przed pierwszą w nocy przebudziłam się i widzę, że pojazd stoi. Gdzieś po pół godzinie przyszła młoda tutejsza kobieta i coś do mnie mówi. Nic nie kumałam. Wtedy ona wyjęła z torebki bilet i dalej nawija. Pomyśłałam, że albo chce się położyć do nas na trzeciego, albo wręcz próbuje mnie wyprosić i zająć moje wywalczone miejsce u boku Papasa. Ani jedna, ani druga opcja nie przypadła mi do gustu, więc zignorowałam niewiastę. Odeszła. Za chwilę wróciła i zaczęła coś nawijać do sąsiadów. Okazało się, że w cenie biletu mieliśmy gorący posiłek. Nikt nas nie poinformował, więc cały autobus grzecznie spał, zamiast skorzystać z oferty. Pani ma płacone za naprawdę wydane posiłki, stąd jej aktywność w zapraszaniu ludzi. Głupio to wymyślili. Kto wyrwany w środku snu, ma ochotę wyłazić z łóżka i zasuwać na zupę. Poza tym, jak już się dowiedzieliśmy, minął prawie cały postój i nie bardzo był czas na posiłek.
My z Papasem skorzystaliśmy z toalety i papieroska. Jedzenie o tej porze, nawet gratisowe nie skusiło nas. Toaleta, jak na takie miejsce była niezła (co wcale nie znaczy, że była w porządku). Szczególnie oryginalna była spłuczka (po prawej) :)
Wróciliśmy do autobusu i już do samego Luang Prabang nie wstawaliśmy. Autobus spóźnił się dwie godziny, za co byliśmy mu bardzo wdzięczni. Planowy przyjazd był na 5:30 i co byśmy robili o tej porze w obcym mieście?
Na dworcu oczywiście dopadli nas tuktukowcy. Są tak nachalni, że nie wystarcza już nam cierpliwości. Tym razem postanowiliśmy, że nie będziemy błądzić i skorzystamy z ich usług. Wiedzieliśmy ze strony hotelu, że powinniśmy zapłacić do 25000 kipów. Pierwszy Pan zaproponował podwózkę za 40000 i nic a nic nie chciał zejść z ceny. Zaczepił nas inny kierowca. Zanim zdążyliśmy się potargować, podszedł pierwszy tuktukowiec coś mu zaczął nadawać w ich języku. Wtedy ten drugi powiedział 40000 i nie chciał się targować. Normalnie zmowa monopolistyczna!!! Wkurzyliśmy się i postanowiliśmy wyjść z dworca. Wtedy podszedł trzeci kierowca i wypalił 50000. Utargowaliśmy do 30000. Wtedy ten poleciał zapytać kolegów, gdzie jest nasz hotel. Nie wiedział dokąd jedzie, ale cenę znał! Widać na tym przykładzie, jak to działa. Cena nijak się ma do usługi.
W końcu dotarliśmy na miejsce. Hotel bardzo nam się spodobał i od razu chcieliśmy przedłużyć rezerwację, ale znowu mieliśmy pecha. Nie było wolnych pokoi :( Damy radę. Luang Prabang bardzo nam się podoba.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz