Przed przyjazdem do Laosu nigdy wcześniej nie słyszałam nazwy Luang Prabang. W ogóle mało co słyszałam o tym kraju. Luang Prabang jest miejscem bardzo turystycznym, ale o dziwo, w ogóle nam to nie przeszkadza. Nie ma tutaj typowych hotelowców. Najwyższe budynki mają ze 3 piętra. Atmosfera jest niesamowita ! Mnóstwo turystów z całego świata i jakoś tak pozytywnie. Trochę zwiedzaliśmy, ale zasadniczo nie robimy nic.
Papas i Ming (zwariowany właściciel hotelu) |
Trudno nam się zwlec na śniadanie w hotelu, więc zapoznaliśmy się z okoliczną śniadaniownią. Kanapki, crepes, soki. Pychota!
Chciałam być sprytna i po pierwszym pysznym crepsie postanowiłam spróbować naleśnika w innej budzie. Zawsze słyszę, że lepsze jest wrogiem dobrego i tutaj muszę pochylić głowę z pokorą i przyznać, że to prawda. Ten drugi był koszmarny. Jednak niczego mnie to nie nauczyło. Kolejnym razem poszłam spróbować crepsa w miejscu jak najbardziej oddalonym od tego trefnego. Zapłaciłam i czekam. ZONK! Patrzę i oczom nie wierzę. Crepsa niesie mi ta sama Pani, której dzieło chciałam zapomnieć jak najszybciej. Wygląda na to, że sprzedawcy kooperują ze sobą. Sprzedają wszystko, czego klient sobie zażyczy, a potem kombinują, skąd to wziąć. Przyjemnie się je śniadanka w takim miejscu, ale podjęliśmy też próbę skonsumowania porannego posiłku w hotelu. Papas dostał coś, co się nazywało hamburger. Była to bułka maślana (sic!) z plastrem szynki. Ja poprosiłam makaron z jakiem. I co dostałam? ZUPĘ z torebki, taką jakiej nie znoszę. Jajko też było, a jakże! Posadzone na wierzch zupy, przesiąknięte do cna zupną cieczą. W tej sytuacji jak śniadanie, to tylko na mieście!
W naszym hotelu mieszkał ptak, który gada. Papas próbował nawiązać dialog, ale chyba za słabo zna laotański. Niemniej rytm wypowiedzi Papasa ptaszek odtwarzał.
Widzimy wszędzie zaniedbane i wygłodzone koty i psy. W biednych krajach ludzie zajmują się przede wszystkim walką o miskę dla siebie. Zwierzęta zdane są na siebie. Poszliśmy któregoś dnia na kolację i przysiadł sie koło nas mały koteczek. Papas akurat miał rybę, więc karmił malucha. Jak on wciągał!!! Jak miauczał!!! Za chwilę przybiegł psiak. Dałam mu mięso z mojej porcji. Niedużo tego było. Rzuciłam mu więc sajgonkę. Nie zżarł. Mądry piesek! My też nie zżarliśmy. To była druga najgorsza sajgonka w moim życiu. Gorsza byla tylko sajgonka z Sajgonu! (http://hostelik.blogspot.com/2013/01/mamas-wreszcie-docieraja-do-wietnamu.html)
Po posiłkach w dziwnych miejscach stosujemy polecaną metodę odkażania wódką. Papas kupuje lokalne wynalazki. Jakie to jest wstrętne! Na tych napitkach nie można by popaść w nałóg. Wypijam kieliszek tego wstrętnego napitku i jak się uda, to nie wypijam. Chociaż Papas jest bezwzględny :(
W jednym miejscu znaleźliśmy takie butelki.
Buteleczki były bardzo okurzone i wyblakłe, ale wydaje mi się, że nadal skutecznie dezynfekują. Ale to Papas jest kierownikiem wyprawy i on wybiera środki dezynfekcyjne.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz