piątek, 6 lutego 2015

Mamas&Papas i koguty (wpis 14.)

Mistrz rozrywki - Papas - jest również mistrzem kłopotów. Postanowił wybrać się łodzią do wioski Muang Ngoi, do której nie ma połączenia drogowego. Ja zostałam w Nong Khiaw. Obiecałam zająć się wysyłką pocztówek, zapisaniem czegoś na blogu i połażeniem po bliższej okolicy. W sumie prawie cały czas zabrał mi blog, bo internet działał, jak działał. Blogger się wieszał, wycinało mi ściągnięte zdjęcia i takie tam rozrywki. Papas długo nie wracał. Miałam zacząć się niepokoić, kiedy wreszcie zjawił się w drzwiach osmalony słońcem i wykończony.







Okazało się, że popłynąć do Muang Ngoi to nie problem. Gorzej z powrotem. Łódki popłynęły w tamtą stronę napakowane, ale prawie nikt nie wracał. Kiedy Papas chciał udać się z powrotem do Nong Khiaw, nie miał czym. Pan stojący z łódką powiedział, że nie popłynie, bo nie ma kompletu. Papas próbował przekonać marynarza i wstępnie ugadali się, że za 100 000 kipów może odwiezie Papasa solo. Zaczęła się rysować perspektywa noclegu w wiosce. Papas nie wziął za dużo pieniędzy. Nie odważył się kupić niczego do picia czy jedzenia. Trzymał kasę na spanie. Póki co, próbował dać mi znać, że utknął, ale nie było tam zasięgu. Co więcej po jego opowieści sprawdziłam komórkę i okazało się, że w Nong Khiaw też nie ma zasięgu. Nie zorientowaliśmy się wcześniej nic a nic.
Wracając do przygód Papasa: spotkał jakąś grupkę na łodzi prywatnej i poprosił, żeby go zabrali, ale te łotry nie zgodziły się. Mieli taką okazję gościć samego Papasa i wypięli się! Mam nadzieję, że wkrótce pożarły ich rekiny! Na szczęście kolejna grupa nie miała nic przeciwko goszczeniu Papasa i nawet nie chcieli pieniędzy. Szczęśliwy Papas dopłynął do brzegu i wyszedł prędko z łódki, wiadomo stęskniony za mną. I raptem patrzy, goni go właściciel łódki i żąda zapłaty 100 000 kipów. Papas był gościem uprzejmej grupy i nie poczuwał się. Tym bardziej, że ta kwota była umówiona na awaryjną samotną podwózkę. Facet był agresywny, gonił za Papasem po wiosce. Wreszcie Papas dał mu coś na odczepnego, bo nie chciał kłopotów. Mogłoby się skończyć policją, a na obczyźnie zawsze białas ma mniejsze szanse dogadać się i postawić swoje słowo przeciwko słowu tubylca. Takie też ciemne bywają momenty w czasie naszej podróży. Na szczęście nie zdarzają się często. Podobnie nieprzyjemne zdarzenie mieliśmy kiedyś w Wietnamie. (http://hostelik.blogspot.com/2013_01_01_archive.html).









W hotelu spotkaliśmy kolejnego Anglika, który korzystając z emerytury dużo podróżuje i część czasu co roku spędza w Azji. Ciągle widzimy emerytów w świetnej formie z całego zachodniego świata. Niestety, Polaka czy innego obywatela krajów Europy Środkowo-Wschodniej nie uświadczysz. 
Ostatniego wieczoru próbowaliśmy ustalić, dokąd jechać następnego dnia. Nie było, gdzie się poradzić. Zresztą strach się pytać tubylca, bo istnieje duże ryzyko, że odpowiedzą na pytanie, nawet jeżeli nie mają zielonego pojęcia, o co pytamy. Po ustaleniu tyle, ile się dało, postanowiliśmy jechać z powrotem do Luang Prabang. Okazało się, że zdecydowaliśmy poprawnie.
Ostatni poranek w Nong Khiaw zapamiętam po znakiem kogutów. Rano obudziła mnie ściana dźwięków wydobywających się z kogucich gardeł. Niesamowite doświadczenie! Nigdy wcześniej nie słyszałam takiego koncertu w takim natężeniu dźwięku i takiej długiej frazie. A nie raz słyszałam kogucie zawołania.
Obudzeni tą muzyką szybko pognaliśmy na dworzec autobusowy. Na autobus 8:30. 20 minut na piechotę nie było uciążliwe mimo plecaków, bo jeszcze nie smażyło słońce. Niestety było tylko jedno wolne miejsce. Czułam, że Papas ma nie ochotę, ale bez pieniędzy i paszportów (były u mnie) zdecydował się być mi wierny ;)
Następny bus był o 10.  Kupiliśmy bilety i poszliśmy na (okropne) śniadanie. Ze śniadania smakowała mi tylko lokalna herbata. De facto zaparzony jeden liść, kolor bladziutki, a smaku bardzo fajna.






Jak wróciliśmy nasz bus był zapakowany i znowu dostaliśmy najgorsze miejsca, a pojazd ruszył o 9:13 (zamiast o 10). Po prostu gamonie jesteśmy. Przyszliśmy dużo za wcześnie, Pierwsi ze składu naszego busa i daliśmy się wyrolować. No cóż, gamoń to gamoń :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz