czwartek, 6 lutego 2014

San Francisco i policja

Kolejny dzień postanowiliśmy spędzić tak, jak lubimy najbardziej. Pojechać GDZIEŚ. Miejsce nie jest istotne, najlepiej nie bardzo znane turystycznie (przynajmniej dla nas). Lokalny autobus czy pociąg.  Popatrzeć, jak żyją normalni ludzie w innym kraju. Zjeść posiłek w miejscu, gdzie turystę widzieli dawno, dawno temu.
Wybraliśmy pociąg i stację o skromnej nazwie San Francisco. Okazało się, że to tylko nazwa stacji, a sama miejscowość zwie się Loja. Dziwne to, ale z faktami nie będziemy walczyć.

Nie dość, że pociągi czyste i nowoczesne, to jeszcze możesz zakupić w automacie przegryzkę i popitkę. Nasz pociąg, to nie był jakiś drogi ekspres, a i tak rozwijał prędkość do 140km/h

Jeść i pić, czy nie jesć i nie pić - oto jest pytanie

Marzenia się spełniają. Papas w San Francisco!!!

Kurtka po lewej zakrywa napis Loja, ale San Francisco nadal jest faktem.

Od rana lało. Mniej lub bardziej, ale w zasadzie cały czas. Byliśmy zdumieni, bo PIERWSZY RAZ trafiło nam się na wyjeździe, żeby lało cały czas. Trochę obraziliśmy się na aurę, ale wiedzieliśmy, że nic nie wskuramy. Potulnie brnęliśmy w deszczu przez miasto Loja. Prawdopodobnie jest nawet fajne, ale w deszczu trudno podziwiać miasto i nie bardzo można spotkać ludzi.










Wszyscy się pochowali tylko auta grzały jedno za drugim po wąziuteńkich uliczkach. Jedno nawet chciało mnie dopaść. Skończyło się na tym, że zahaczyło mnie lusterkiem. A szłam grzecznie chodnikiem. Nie goniłam za nim, tylko dlatego, że spaliny w tych wąziuteńkich uliczkach prawie zabijały na miejscu.

Szliśmy, szliśmy, szliśmy. Natknęliśmy się na punkt Informacji Turystycznej. Pani dosyć kiepskim ( a jakże) angielskim wytłumaczyła, że jest pełno czynnych miejsc mimo, że był święty czas siesty.
Nie, żebyśmy od razu uwierzyli :)
Ale wreszcie znaleźliśmy czynny pub-kawiarnię. I to było właśnie to. Sami lokalni ludzie. Wygląd odpowiedni :) Brak menu :) I atmosfera totalnie inna niż przy modnych ulicach wielkich miast :)
Najpierw chcieliśmy kawę. Mieli nawet spis, ale żadna nie była "konwencjonalna". Pokazaliśmy palcem coś tam i otrzymaliśmy w pewnym sensie dzieło sztuki. Wysokie na 15 cm, gęste i konkretne. I bardzo smaczne. Potem chcieliśmy coś przekąsić z listy umieszczonej na każdym stoliku. Okazało się, że nie ma. A co jest? Pani wymieniła jakieś trzy nieatrakcyjne potrawy. Trudno, będziemy konać z głodu wolno przy oryginalnej kawie.
Za czas jakiś podglądnęliśmy, że na sąsiednim stole szykuje się uczta. Córka właściciela gościła koleżanki. Piękna sałatka, rybka i coś, czego opisu po hiszpańsku nie zrozumiałam.
Zażądaliśmy uprzejmie ryby i sałatki.
Mówisz, masz!
Smaczne było!

Nasza knajpa

Papas dostał tapas

Wywalczone, otrzymane

Papas znowu dostał tapas
W międzyczasie zaprzyjaźniliśmy się na papierosie z Panem tubylcem. Zapytaliśmy, jak się dostać na dworzec autobusowy. Pokazał ręką kierunek mówiąc, że trzeba iść cały czas prosto. Zapytałam, ile to będzie kilometrów. Odpowiedział "do". Po hiszpańsku dos znaczy dwa. ale w Andaluzji zjadają końcówki. Upewniłam się, czy DOS. Potwierdził i dodał, że można dojechać miejskim autobusem o każdej pełnej godzinie i wpół do pełnej.
Uzbrojeni w cenne informacje, spokojnie spożywaliśmy.
O 15.20 postanowiliśmy wyruszyć. Bez względu na to czy autobusem czy pieszo czasu mieliśmy wystarczająco dużo (odjazd o 16.00). Zorientowaliśmy się, że autobus  miejski nie wchodzi w grę, bo... jest siesta. Deszcz lał, ale nieustraszeni wyruszyliśmy. Po chwili wyszło na to, że droga nie jest prosta tylko rozwidlona. Wybraliśmy kierunek. I nie byliśmy pewni, czy ten, co trzeba. Nie było żywego ducha, żeby zapytać. Brnęliśmy. Deszcz coraz większy, a ludzi nic a nic. W jakimś domu były otwarte drzwi wejściowe. Wsadziliśmy głowy do środka i zapytaliśmy o drogę. Pani pokazała, jak mamy iść. Idziemy, a tam znowu rozwidlenie i nie ma kogo zapytać. Czas ucieka, deszcz wali. Raptem zauważyliśmy żywe istoty. Pani mówiła takim zaczarowanym akcentem, że pan towarzyszący tłumaczył z hiszpańskiego na hiszpański. Dodali, że to bardzo daleko i trzeba wezwać taxi. Ale jak? Poradzili, żeby iść na policję. No i poszliśmy.
Policja hiszpańska nie zlekceważyła problemów obywateli bratniego kraju. Zachowując pełnię sformalizowania procedury wezwała taksówkę i spisała nasze paszporty komentując, że Krzysztof jest muy dificil (bardzo trudne). I nie wierzył, że to nie jest najtrudniejszy wyraz w polskiej mowie.

Zmokła kura notowana przez hiszpańską policję
Rzutem na taśmę zdążyliśmy na autobus. Na pewno nie były to tylko dwa kilometry. Nasz Przyjaciel tubylec nie okazał się zbyt pomocny, ale miło było.
Po powrocie do Granady i wysuszeniu się poszliśmy na kolację do kolejnego "chińczyka". Jakaś nagroda za doznane cierpienia należała się, prawda?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz