poniedziałek, 3 lutego 2014

Malaga

Byliśmy już kiedyś w Maladze i nie zachwyciliśmy się. Dlatego tym razem postanowiliśmy się tylko spokojnie przekimać po przylocie i po śniadaniu wyruszyć do Granady. Miało być leniwie i nudno, wyszło zupełnie inaczej.
Z lotniska dostaliśmy się do centrum zgodnie ze wskazówkami z hostelu. Szybko, tanio i bez przygód. I to był koniec dobrych wieści z Malagi na ten wieczór.
Na punkcie przesiadkowym okazało się, że jest tam bardzo dużo wiat przystankowych i nie wiadomo, w którą stronę iść i gdzie szukać naszego autobusu. Musiałam błyskawicznie uruchomić mój mocno uśpiony hiszpański. Ale to i tak nie wystarczało, bo ludzie wiedzieli tylko z grubsza, gdzie nasz przystanek. Tamten teren wyglądał tak jak nasze wiaty pod dworcem w Gdańsku, tylko, że było ich dużo więcej i rozciągnięte na większym terenie. Wreszcie udało się i wsiedliśmy w ostatni kurs tego wieczoru. Zapytałam panią kierowcę (pokazując adres i nazwę na wydruku), czy dobrze jedziemy. Potwierdziła, że tak. Po paru przystankach zaczęliśmy z Papasem podejrzewać, że coś chyba nie tak. Czytaliśmy wcześniej opisy i wydawało nam się, że to bliżej. Pani była pewna swego, więc zamiast wysiąść, jak nam coś nie pasowało, pojechaliśmy dalej.
Dotarliśmy do przystanku o nazwie z wydruku. Autobus odjechał. Zorientowaliśmy się, że jesteśmy na pewno nie tam, gdzie chcieliśmy. Jakieś zadupie. Ciemno, pusto. Nie ma ludzi, autobusów, taksówki nie jeżdżą. Poszliśmy przed siebie i niebawem znaleźliśmy budę z żarciem i dwie dziewczyny w środku. Znowu wystartowałam po hiszpańsku, bo Hiszpanki, jak to Hiszpanki, nie mówiły po angielsku. Poprosiłam o wezwanie jakiejś taksówki. Wezwały i pojechaliśmy z powrotem do centrum. Pan taksówkarz nie bardzo wiedział, gdzie jechać. Trochę kluczył i wreszcie wysadził nas mówiąc, że mamy iść w prawo. Nawet niedrogo wyszedł ten kurs . Spodziewałam się 2-3 razy więcej.
Poszliśmy, gdzie kazał, a tam... inna nazwa ulicy. Wróciliśmy na główną i znowu polowaliśmy na człowieka. Nie było łatwo o tak późnej porze. Ale udało się! Jakiś Pan nas skierował na tą uliczkę, z której wróciliśmy, mówiąc, że nasza ulica jest za tamtą. Poszliśmy. Idziemy, idziemy, idziemy. Coraz bardziej księżycowo i znowu musieliśmy użyć siarczystych słów.
Raptem znikąd pojawiła się taksówka, która wcześniej nas wiozła. Pan taksówkarz powiedział, że za daleko zaszliśmy. Nasza ulica (okazało się, że raczej uliczka) jest bliżej głównej i nie za tą ulicą, na której jesteśmy, ale w bok. Podziękowaliśmy i z powrotem tup tup. Taksówka pojechała i.... zatrzymała się w miejscu, gdzie trzeba skręcić. Pan poczekał, aż do niego doszliśmy, palcem pokazał TO TU.
UDAŁO SIĘ!!! Załatwiliśmy formalności związane z zameldowaniem się i szybko polecieliśmy na miasto coś zjeść. Nastała północ i zdychaliśmy z głodu. Poszczęściło się nam i znaleźliśmy całkiem niedaleko otwarty sklep. Ciut dalej kebabownię. Zadowoleni wracaliśmy wkrótce na nocleg.

Niestety, hostel okazał się niefajny. Zaszaleliśmy i wynajęliśmy (przez internet) droższy pokój z łazienką, żeby nie latać po nocy po korytarzach za potrzebą. Łazienka była prywatna do naszego wyłącznego użytku, ale znajdowała się w korytarzu 20 metrów od pokoju. Nie byłoby to tak straszne, gdyby nie fakt, że korytarz i łazienka w ogóle nie były ogrzewane. W pokoju mieliśmy grzejnik elektryczny i było ok. Łazienka była tak wyziębiona, że nie było mowy, żeby się wykąpać. Było już bardzo późno i nie mieliśmy jak upomnieć się o grzejnik, czy zmianę pokoju.
Cały obiekt był nie tylko zimny z powodu wychłodzenia, ale miał też jakąś zimną negatywną energię. Całe szczęście, że mieliśmy tam spędzić tylko jedną noc.
Na koniec okazało się, że materac był bardzo kiepski. Nie mogłam spać, plecy mi bolały i bałam się, że rano nie wyprostuję się. Jednak nie ma to jak Hostel Mamas&Papas, nasze materace to naprawdę mistrzostwo świata.
Wstaliśmy bardzo wcześnie. Ludzie, którzy mnie znają bliżej, wiedzą, co to oznacza. Jeżeli ja dobrowolnie wstaję przed budzikiem skoro świt, to oznacza, że musiało być dramatycznie. Spać mogę i lubię długo, szczególnie na urlopie. Tam nie chcieliśmy już być ani chwili dłużej.
Poszliśmy na piechotę na dworzec autobusowy. Papas genialnie wytyczył trasę. Szliśmy jak do własnego domu. Nikogo nie musieliśmy prosić o pomoc. Potem okazało się, że kupiliśmy ostatnie bilety. Poszczęściło się nam. Autobus był bardzo wygodny. Po prostu nasz los odwracał się na dobrą stronę. Na szczęście!
Mimo, że pogoda w Maladze była piękna, z radością udaliśmy do celu, do Granady.
Nie spodziewałam się, że będę musiała tak na ostro wystartować z hiszpańskim. W Hiszpanii ludzie jednak nadal nie garną się do nauki języków. Nawet nasza przygoda wynikła z tego, że na stronie hostelu opis dojazdu został przetłumaczony bardzo "swobodnie". Chociaż błądzenie nie zdenerwowało nas. Normalne, że  w nieznanym miejscu człowiek się gubi. Humory nam cały czas dopisywały. Niestety, zimny kibel wszystko popsuł :)
Zdjęć w zasadzie nie robiliśmy, w Granadzie nadrobimy.

Budynek naprzeciwko hostelu, dosyć typowy w Hiszpanii i Portugalii, z Jezusem (często jest to Matka Boska lub inni święci) na płytkach azulejo

Częsty widok na południu Hiszpanii i w Portugalii, zrujnowana nieruchomość w centrum między dwiema doskonale zadbanymi

Wejście do hostelu, bardzo fajne

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz