piątek, 7 lutego 2014

Mamas&Papas próbują polenić się

Dzisiejszy dzień z nawiązką wynagrodził nam wczorajsze deszczowe męki. Mieliśmy lato w lutym! Cudna pogoda, błękitne niebo, cieplutko - po prostu pogoda na krótki rękaw!
Późno się o tym dowiedzieliśmy, bo musieliśmy odespać poprzedni dzień. Ale jak już wyjrzeliśmy na zewnątrz, wiedzieliśmy, że to na ten dzień czekaliśmy.
Hiszpańskie śniadanko. Jak zwykle pycha i tanio.

Nasz bar




Sąsiedztwo baru

Nasz bar od zewnątrz

Trochę spacerku. I potem mój kardynalny błąd. Papas poszedł sam rozejrzeć się, ja zostałam w hotelu, żeby się pobyczyć i poczytać. Miał zaraz być z powrotem. Nie ma go i nie ma. I wciąż  nie wraca. Już myślałam, że wybrał wolność, kiedy pojawił się. Okazało się, że niespodziewanie znalazł drogę do tych jaskiń, których nie obejrzeliśmy poprzedniego dnia. Ścieżki są bardzo słabo zaznaczone wśród kaktusów i trudno znaleźć drogę. Jak już wlazł, to poszedł do końca. Zazdroszczę mu. Nawet pewien rodzaj awantury zrobiłam mu, ale chociaż zdjęcia przyniósł. Na opowieści Papasa zapraszamy do hostelu.





























Na pocieszenie zabrał mnie Papas na obiad do...."naszego chińczyka". Pani, która codziennie nas obsługuje, zapytała, skąd jesteśmy. Mówimy, że z Polski, a ona na to, w jakim języku mówi się w naszym kraju: po niemiecku czy po rosyjsku? Takiej świadomości o naszym kraju, jeszcze nie doświadczyliśmy.
Dobrze, że chociaż dobrze gotują.

Dzień był przepiękny. Poszwendaliśmy się leniwie. Wdrapaliśmy się ponownie na Albayzín (tym razem wzgardziliśmy autobusem). Klimat tego miejsca urzeka za każdym razem. Tym bardziej, że wciąż odkrywamy miejsca, gdzie jeszcze nie byliśmy. Mieliśmy już zawracać, gdy zaczepił nas taki jeden Senegalczyk. Zawołał, żebyśmy poszli za nim. Trafiliśmy w magiczne miejsce pełne wyluzowanych ludzi. Grali, śpiewali, tańczyli, żonglowali albo po prostu siedzieli. Głownie młodzi, ale i starsi nie byli rzadkością. Do tego mnóstwo ...psów. Bardzo łagodnych psów. Nie szczekały wcale, tylko albo siedziały (leżały), albo aportowały jak oszalałe. Usiadłam, żeby odsapnąć po wspinaczce. Tak jakoś mi się trafiło, że docierały do mnie dźwięki jednocześnie od różnych grajków. I ta kakafonia dźwięków nie była przykra. Lubimy takie miejsca. Większość miast je ma.











W tym miejscu Papas został wzięty w sklepie za Niemca.
Wieczorem z kolei miły Marokańczyk w barze zapytał nas, jakim językiem mówimy: rumuńskim, bułgarskim czy rosyjskim. Jakoś nigdy nie słyszą polskiego :(
Dużo Arabów żyje w Granadzie. Papas kupił sobie kurtkę od Marokańczyka z Tetuanu. Od razu dopadły nas wspomnienia z wyprawy do Maroka, ech. Następny Marokańczyk zawijał nam kebaba. Kiedyś Granada, jak i cała Andaluzja, była pod panowaniem arabskim. Granada najdłużej broniła się przed przejęciem przez katolicką Hiszpanią. Bliskość geograficzna, jak też związki historyczne i uwarunkowania ekonomiczne powodują ponowną "arabizację". Może przesadzam, ale Maroko odczuwalne jest dosyć mocno w handlu, kuchni, architekturze itd. My lubimy różnorodność.

Dzień miał być ewidentnie leniwy. Mi się trochę udało, Papas latał jak oszalały (jeszcze raz poszedł na wesoły plac, mnie wciągnęła książka). Na koniec dnia poszliśmy na papierosa i nadszedł jakiś człowiek z wielkim plecakiem. Szukał noclegu. Pogadał przez domofon z właścicielem (bez pozytywnych skutków) i zaproponował nam rękodzieło na sprzedaż. Takie coś na szyję za 10E. Nie byliśmy zainteresowani, od razu zszedł na 5E i zaproponował handel wymienny naszyjniki.... za marihuanę. Ależ to musiał być desperat! Nie wiemy, gdzie będzie spał, ale noc w Granadzie jest ciepła. Nie tak, jak w dzień, ale na pewno życzylibyście sobie takiej nocy dzisiaj w Polsce.
Tymi złośliwościami kończę wpis :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz