środa, 5 lutego 2014

Granada, Granada

Kolejny dzień rozpoczęliśmy rozpaczliwym poszukiwaniem miejsca na śniadanie. Przybytków wszelkiej maści nie brakuje, ale co to za frajda zjeść w sztywnym miejscu nastawionym na turystów, gdzie za "dzień dobry" trzeba bulić. Dostaniesz tam sztampową kanapkę z kawą za niemałe pieniądze. My wolimy znaleźć miejsce, gdzie stołują się miejscowi. Miejscowi są stałymi klientami. Żeby klient został stałym klientem, musi być zadowolony. Turysta wpada na chwilę i jeżeli nie jest zadowolony, to nie ma większego znaczenia. Pobędzie niezadowolony i zaraz wyjedzie. Na jego miejsce przyjedzie inny, który nie będąc zadowolonym i tak nie ma możliwości zamanifestowania tego stanu, bo... wyjedzie. Dlatego jeść z "lokalsami" to najlepszy sposób, żeby było smacznie i niekoniecznie bandycko drogo.
Po długim marszu znaleźliśmy TO!. Śniadanko pyszne, a przy płaceniu miłe zaskoczenie.
Oto "nasza" szynka - jamon
Pani kroi naszego jamona
Kanapeczki gotowe, pod szynką leży coś ze świeżych pomidorów. Pyszne!
Papas zadowolony

Przypomniało mi się, jak będąc poprzednio w Andaluzji nieoczekiwanie zawitaliśmy do małej miejscowości Bobadilla. Mieliśmy przesiadkę na kolejny pociąg. Pora obiadowa, czasu akurat tyle co na posiłek. Wyruszyliśmy na poszukiwanie jakiegoś miejsca z jedzeniem. Długo nie chodziliśmy, bo miejscowość mała (300-400 osób), na dodatek święty czas siesty. Upał niemiłosierny. Udało się i weszliśmy do miejsca, gdzie ze 30-40 chłopa wciągało obiadek. Karty z menu nie było. Menu było pod postacią talerzy wydawanych akurat biesiadnikom i pod postacią wskazania palcem przez właściciela. Zamówiliśmy razem z dużą ilością płynów ciepłych i zimnych. Przy płaceniu usłyszeliśmy kwotę, za którą "w mieście" nie zjadłaby nawet jedna osoba. A my byliśmy w trójkę (Ada, Papas i ja). Wszystko świeże, smaczne i tanie. Obserwacje interesujące. Dlatego szukajcie miejsc na uboczu, gdzie bywają miejscowi. Nie dajmy się golić z naszych pieniędzy! Poznajmy coś spoza przewodników.

Wracając do teraźniejszości :)
Wybraliśmy się do Albayzín. Nie będę opisywać. Trzeba tu być i poszwendać się wśród białych domków w klimacie arabskim. Bardzo klimatyczne miejsce. Leży dosyć wysoko i przyznać muszę, że znając tą lokalizację kazałam się leniwie przewieźć busikiem na górę.

Tutaj zaczyna się najlepsza część Granady

po drodze

Luty, a trawa taka zielona

Reklama coca coli na niebiesko

 Poniżej fotki z Albayzín







Inna sprawa, że wspinaczki i tak mieliśmy wiele. Czasami było tak stromo, że łapaliśmy się wszystkiego. Ja na przykład złapałam się jakiegoś kaktusa, żeby nie zlecieć. Papas krzyknął, żebym tak zrobiła. On też się przytrzymał tej roślinności i bez konsekwencji. A ja? Oczywiście musiałam chwycić tam, gdzie tkwił kolec. Jeden z bardzo niewielu. Godzinę go wydłubywałam, dziada jednego. Przez skromność nie wspomnę, że mi jakaś roślinność pod kurtkę się wdarła i pokuła mnie w.... i nic więcej nie powiem.... :) :) :)

Zaczyna się strefa kaktusów i jaskiń czyli Sacromonte



Ładowaliśmy się tam, żeby popatrzeć na słynne jaskinie. Papas był tam przy poprzednim pobycie. Nie udało się dotrzeć do końca. W tych jaskiniach mieszkają ludzie. Niektóre są ogrodzone. Widać wyraźnie oznaki zamieszkania. Mnie zatrwożyły psy. Wielkie i wyglądające groźne. Nawet Papas, który ma wielu kumpli wśród psów, nie był pewny, czy możemy przejść obok takiego jednego, który stróżował. Ja byłam pewna, że nie pójdę tamtędy. Chociaż nie mieliśmy zbyt alternatywy, bo zgubiliśmy ścieżkę, którą przyszliśmy. Opatrzność zesłała nam turystę, który nie wiedział, że tam, gdzie idzie jest to olbrzymie psisko. Odważnie poszliśmy za kolorowym panem. Pies pana nie zjadł. Nas też nie ruszył. Szkoda, że nie znaleźliśmy drogi wśród kaktusów do serca jaskiń. Ale już się tak złaziliśmy, że zdecydowaliśmy się zejść na dół.

Nie doszliśmy do najwyżej położonych jaskiń, ale i tak było ciekawie. No i to SŁOŃCE!






Tak daliśmy czadu z tą wspinaczką, że po powrocie do hotelu padłam i spałam dwie godziny. Nie ruszyłam się ani na centymetr. Jak padłam, w takiej pozycji się obudziłam. Papas to co innego! Wiadomo twardziel nad twardziele! Poszedł wdrapywać się na słynną Alhambrę. Ja sobie odpuściłam. Byłam tam w czasie poprzedniego pobytu. Poza tym tylko twardziele po takim wysiłku, jaki zafundowaliśmy sobie wcześniej, mają siłę ruszyć chociażby jednym palcem. A Papas wiadomo.......

Fotki by Papas, droga do Alhambry. Nie było mnie, nie komentuję.
 














Niemniej wieczorem dałam radę (?) wyjść na przechadzkę. Wyleźliśmy nie wiadomo gdzie. I znowu biedne nogi dostały do wiwatu. Dotarliśmy w jakieś zatłoczone miejsca. Pełno ludzi, sklepów, reklam. Z żalu i na pocieszenie wstąpiliśmy do "chińczyka" (innego) na kolację. Znowu było pysznie!


Zauważyliśmy w Granadzie, że mają strasznie zafajdane chodniki. Zarówno w centrum, jak też na Albayzín. Po prostu wszędzie. Trzeba cały czas patrzeć pod nogi. Nie wyobrażałam sobie, że może gdzieś być gorzej niż w Gdańsku czy Gdyni. Wierzcie mi, może być gorzej. Zaobserwowaliśmy oznaki kryzysu. Mnóstwo nieczynnych biznesików. Wiemy, że poza sezonem część przedsięwzięć zamyka się, ale na pewno nie tyle! Właśnie pod tymi zamkniętymi firmami, psie kupy były "najpiękniejsze". Jednak nie to będziemy pamiętać najbardziej z Granady.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz