Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Pakxan. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Pakxan. Pokaż wszystkie posty

niedziela, 26 lutego 2017

Atak zimy (wpis 44.)

Z żalem opuszczaliśmy nasz przemiły hotelik w Pakxan. Właścicielka wręczyła rano każdemu z nas po bananie prosto z drzewa. Pierwszy raz jadałam takiego banana.




Tego poranka było wyraźnie chłodniej. Dziesięć stopni mniej niż zwykle. Zaledwie 24 stopnie. Postanowiliśmy spróbować dojechać do Thakhek autostopem. Słyszeliśmy, że im dalej na południe Laosu, tym łatwiej przemieszczać się stopem. Szybko zatrzymał się jakiś samochód, ale okazało się, że zaraz zawraca i jedzie w przeciwną stronę. Po co się zatrzymywał?





Po chwili stanął autobus. Nawet go nie zatrzymywaliśmy! Kierowca zaproponował nam przewóz po 50000 kipów od głowy. Zabiliśmy go śmiechem i ruszyliśmy dalej. Zaczął za nami wołać i podbiegł z karteczką, na której napisał .... 50000 kipów. Znowu go zabiliśmy śmiechem i ponownie odwróciliśmy się, żeby ruszyć dalej. Krzyknął za nami 40000. My odkrzyknęliśmy 100000 za całą trójkę i .....dobiliśmy targu.  50000 kipów zostało w kieszeni. W ten oto sposób autobus złapał nas na stopa :)
Autobus był zdezelowany i dosyć pustawy. Brakowało mu trochę szyb, ale inne były na miejscu. W czasie jazdy ostro wiało przez wszelkie otwory i zaczęłyśmy z Adą wyciągać z plecaków ciepłe ciuchy. Miałam szok! Używanie takiej garderoby w Laosie nie mieściło się w głowie! Normalnie zima zaatakowała:)
Po drodze autobus zepsuł się. Potrzebna była pomoc pasażerów, ale dopiero kiedy Papas wziął się za pchanie pojazdu, ten odpalił i ruszył.







W czasie postoju autobusu Papas znowu TO zrobił!!! Kupił różowe jajko z zawartością, która normalnych ludzi odpycha. Papas nie tylko nie dał się odepchnąć. On TO otworzył i ZJADŁ. Uwieczniłam to na filmikach.

Papas otwiera.


Papas ZJADA.



W Thakhek przywitała nas ulewa. Nie wierzyłam własnym oczom! Po raz trzeci byliśmy w Azji w suchej porze i nie spotkaliśmy dotąd opadów! Lało, wiało. Zima w pełni!
Mieliśmy problem z wydostaniem się z dworca. Tuktukowa mafia zmówiła się i nie mogliśmy znaleźć sensownego pojazdu. Gdyby nie ulewa, wyszlibyśmy poza dworzec i na pewno złapalibyśmy kogoś spoza mafii. W taką pogodę było to nierealne. Negocjowaliśmy cenę dla czterech osób (podłączył się do nas młody Anglik) i utargowaliśmy tylko 10000 kipów.
Kierowca próbował nas zawieźć do hotelu, z którym współpracuje. My twardo obstawaliśmy przy obiekcie, który Ada wynalazła w internecie. Ociągał się, ale nie miał wyjścia. Nie zapłacilibyśmy, jeżeli nie dowiózłby nas do celu, który my wyznaczyliśmy.
W wybranym hotelu nie było miejsc. Poznaliśmy z Papasem że jesteśmy w okolicy, w której mieszkaliśmy poprzednim razem. Poszliśmy do hotelu, w którym wtedy spaliśmy. Padliśmy ze śmiechu! To był ten sam hotel, w którym powiedzieli nam, że nie ma miejsc. My chodziliśmy od drugiej strony i nie kapnęliśmy się, że 5 minut wcześniej to był "nasz" hotel.
Wróciliśmy w deszczu do hotelu, gdzie wiózł nas tuktukowiec. Były tam ostatnie miejsca. Niedrogo. Zdecydowaliśmy się zostać tam.
To była zła decyzja. W pokoju śmierdziało. Jak weszliśmy na chwilę, żeby wrzucić plecaki, coś czułam. Pomyślałam, że pewnie pokój długo nie był otwierany i wywietrzy się. Niestety, było tylko gorzej. Zmienić pokoju nie mogliśmy, bo nie było innych wolnych. Wiedzieliśmy, że w ogóle w Thathek jest tego dnia kiepsko z noclegami. Sprawdziłam na portalach. Było parę miejsc na mieście, ale w cenie, na którą absolutnie nas nie stać. Zostaliśmy. Do ostatniej chwili siedzieliśmy w common room. Potem szybkie spanie i ewakuacja z miasta. Przynajmniej nie było pokusy, żeby przedłużać pobyt w Thakhet. Odwiedziliśmy sklepik fajnego Pana, którego zapamiętaliśmy z poprzedniego pobytu. Pojedliśmy. Nic nas tu nie trzyma. Zwłaszcza pogoda. Jak na tą część Laosu było chłodno. Chociaż za upałami nie tęsknimy, zwłaszcza, że nadal chcemy próbować autostopu.



Thakhek w deszczu

Popatrzcie na zalaną deszczem ulicę. Mamy nadzieję nie widzieć takich ulic więcej:)

Mój tyłek ucierpiał w tym deszczu.



Miska Ady była ogromna


sobota, 25 lutego 2017

Poczta niepolska (wpis 43.)

Pakxan odwiedziliśmy podczas naszej poprzedniej podróży do Laosu. Byliśmy tam jednak tylko przez moment. Miasto miało być miejscem postoju, ale w momencie, gdy tam dotarliśmy, stwierdziliśmy, że nie podoba się nam i wskoczyliśmy do jakiegoś autobusu, który akurat odjeżdżał. Dowiedzieliśmy się, że jedziemy do Thathek i bez żalu zostawiliśmy Pakxan za sobą.
W obecnej podróży znowu nas tu zaniosło i zostaliśmy na dwie noce. Przede wszystkim ze względu na super hotelik.

W czasie spacerów ciągle zachwycają nas laotańskie dzieci. Są śliczne i bardzo otwarte. Ciągle nas pozdrawiają, przybijają "piątki", ściskają prawice. Nigdzie nie spotkaliśmy takich dzieciaków :)
W jednej ze szkół podejrzeliśmy, że tutejsze dzieci tańczą "kaczuchy". Myślałam, że to dzieło spotyka się tylko na polskich weselach.





Zgodnie z oczekiwaniami nic się nie działo. W tej sytuacji do rangi najważniejszego wydarzenia urosła próba wysłania paczki do Polski.
Właścicielka naszego hotelu mówiła bardzo dobrze po angielsku, pomogła więc przygotować paczkę i wyjaśniła, co i jak zrobić.
Okazało się, że Ada porwała się na przedsięwzięcie niemożliwe do zrealizowania. Najpierw kazali przepakować zawartość do ich pudełka. Ada w pierwotnym opakowaniu popakowała wszystko tak, żeby było bezpiecznie i "z głową". Panie na poczcie poprzerzucały wszystko do drugiego kartonu, jak leci i wyliczyły, że koszt przesyłki będzie wynosił około 350 złotych. Zawartość paczki miała znacznie mniejszą wartość. Pakunek miał dotrzeć do Polski za tydzień. Ada nie chciała takiego ekspresowego rozwiązania, bo za tydzień będziemy jeszcze w Azji. Zwykła paczka kosztuje około 250 złotych, ale może mieć wagę do 2 kg. Ady paczuszka ważyła około 3 kg. Jeżeli musiałaby to rozłożyć na dwa opakowania, wyszłoby 500 złotych. Bez sensu! Najtańsza i najdłużej idąca była przesyłka statkiem, ale tej odmówiono.Nie wiadomo, dlaczego? Ada spędziła na poczcie 1,5 godziny. Zapłaciła za pocztowy karton 22000 kipów i wróciła do hotelu bez załatwienia sprawy. A chciała tylko wysłać rzeczy, których nie chce dźwigać bez sensu. Popieraliśmy jej pomysł dorzucając nasze graty, ale wygląda na to, że będziemy jak wielbłądy targać je dalej na plecach.

Zanim zajmiemy targaniem naszych rzeczy musimy się posilać. Tutaj naprawdę nie jest łatwo coś zamówić. Na ostatniej kolacji w Pakxan długo stałam po tablicą z menu po laotańsku. Chciałam sobie zamówić coś, co ma najładniejszy wygląd liter. Wzbudziłam taką radość u tubylców i Papasa z Adą! A co to za różnica, czy kieruję się pięknem wyglądu słowa czy pokazuję po omacku coś na chybił trafił. Właściciele wzruszyli się moim zagubieniem i zadzwonili po kogoś mówiącego trochę po angielsku i miałam na kolacje pyszną zupkę.
















Wędrując po lokalnych bezdrożach usłyszeliśmy walenie w gong/bęben. Dźwięk dochodził z pobliskiego kompleksu świątynnego. Zajrzeliśmy tam. W urządzenie walił młodziutki mnich. Jak zobaczył, że filmuję, dyskretnie pozbył się z uszu słuchawek od jakiegoś urządzenia. Wcześniej widzieliśmy młodzieńców mnisich siedzących  w dużej grupie przy jakiejś łaźni i większość wgapiała się w smartfony. Nowoczesność dopada też buddyjskich mnichów :) Widzieliśmy, jak jeden z nich przygotowany do zbierania jedzeniowej jałmużny od wiernych, ładował się do nowoczesnego auta. Żarcie się przyda, ale dlaczego iść po nie na pieszo? Nawet w malutkim mieście.





piątek, 24 lutego 2017

Pakxan (wpis 42.)



Nieubłaganie nastał poranek, w którym musieliśmy opuścić Vientiane. Mieliśmy opcję awaryjną z zakupem w biurze podróży biletów na autobus o 13. Była to opcja najdroższa (300000 kipów) i najnudniejsza. W południe byłby odbiór spod hotelu. Nie paliło nam się do tej opcji, ale żaden konkretny pomysł nie przychodził nam do głowy.
Ja i Papas wstaliśmy przed jedenastą. Szybko się spakowaliśmy i opuściliśmy hotel z zamiarem udania się na śniadanie. Gdy wyszliśmy na ulicę, zobaczyliśmy taksówkę. Zdecydowaliśmy się pojechać nią na południe miasta na dworzec autobusowy. Stamtąd szukać wylotówki na łapanie stopa lub pojechać tańszym lokalnym autobusem. Zrezygnowaliśmy na razie ze śniadania, planując skubnąć coś na dworcu. Dotarliśmy tam o 11:55. Zorientowaliśmy się w międzyczasie, że stopa raczej nie będziemy łapać. Upał był niemiłosierny, a efekt niepewny. W informacji zapytaliśmy o miejscowość Naxay. Pani nie potrafiła udzielić informacji. Wtedy zapytaliśmy o Pakxan. Pani wyszła na zewnątrz i zaprowadziła nas do minivana. Pojazd ten wydał nam się istnym cudem! Nigdy wcześniej nie widzieliśmy w Azji minivana w tak dobrym stanie. Musiał być prawie nowy. Władowaliśmy się i w wygodnych siedzeniach, z klimatyzacją pomknęliśmy do przodu. Wciąż bez śniadania. Po jakimś czasie pomocniczka kierowcy próbowała nas wysadzić. Okazało się, że dojechaliśmy do Naxay. Jednak pani z informacji przekazała info, że tam chcemy jechać. Było nam tak komfortowo, że nie zdecydowaliśmy się na nasz pierwotny cel i pojechaliśmy dalej. Minivan kończył bieg w Pakxan i tam wysiedliśmy. W sumie jazda razem z taksówką kosztowała nas 190000, czyli 110000 zostało w kieszeni. W trzy godziny od wstania byliśmy już w Pakxan i zaczęliśmy się zastanawiać, czy nie wyruszyć by jeszcze dalej. Kilkanaście minut na słońcu wyleczyło nas z myślenia o czymkolwiek innym niż znalezieniu hotelu z klimą i prysznicem. Było 37 stopni i zaczęliśmy zdychać. I wciąż byliśmy bez śniadania.

Okolice dworca. Ależ tam był syf!




Fajna kapliczka! Z babcią i dziadkiem :)


Pakxan jest totalnie nieturystycznym miejscem. Angielskiego zero! Weszliśmy do jakiejś kawiarni z wifi. Zamówiliśmy coś do picia i w 2/3 było podane coś innego.

Dwie HERBATY i kawa mrożona ;)
Ada namierzyła jakiś fajny hotelik, ale nie mieliśmy pojęcia, w którą stronę iść. Zero pomocy od miejscowych z powodu bariery językowej. Gdy już docieraliśmy do celu, myślałam, że zejdę z tego padołu wskutek słońca.


Umieram :(
Na miejscu czekała na nas nagroda. Hotelik jest bardzo fajny. Czyściutki i śmiesznie tani. 35 złotych za pokój 2-osobowy z klimą i prywatną łazienką. Bardzo ładne miejsce. Zdecydowaliśmy od razu, że zostaniemy tu 2 noce.
Ponieważ nie ma tu turystów, miasteczko nie jest przygotowane gastronomicznie. Do miejsca z większą ilością restauracji było 1,5 kilometra. Nie było wyjścia, trzeba było iść. Wszak wciąż byliśmy bez śniadania! Ostatecznie tuż przed godziną osiemnastą śniadanie zostało zjedzone :)

Czekamy na "śniadanie"

Moje śniadanie.


Na kolację poszliśmy do bliższej restauracji. Zamówiliśmy coś z karty (było menu po angielsku). Papas dostał jakąś dziwną strawę, której nie był w stanie skonsumować (głównie trawa). Ja miałam bardzo przeciętną rybkę, a Ada nie doczekała swojej sałatki, bo zabrakło im ogórków. Zamówiła więc ryż zasmażany z bazylią w wersji łagodnej. Dostała biały gotowany ryż z owocami morza, których nie lubi. Tak więc drugi strzał też nieudany. Uparła się na ten swój ryż z bazylią. Znowu wymienili jej danie. Tym razem ryż zasmażany z ....owocami morza i bez bazylii. Oczywiście w wersji pikantnej.
Okazuje się, że nawet menu po angielsku nie gwarantuje  zrozumienia.

Ada wydłubuje owoce morza z nadzieją, że Papas zje.
Niezbyt zadowoleni wróciliśmy do hotelu. Po drodze spotkaliśmy kilka razy agresywne psy. Nigdy wcześniej nie spotkaliśmy w Azji agresywnych zwierząt. Jest gorąco i nic im się nie chce. A w Pakxan było z tym trochę nieciekawie. Ja się bałam. W nocy psy były tak głośne, że od ich warczenia dostawałam ciarek. 

Miasteczko raczej bez klimatu. Ale takie miejsca też są na swój sposób ciekawe.