Ponownie znaleźliśmy się w Luang Prabang. Dwa dni wcześniej odjeżdżaliśmy z żalem i nie sądziliśmy, że znowu tu zawitamy. Ale tym razem Luang Prabang miał być tylko przejazdem.
Po dotarciu na dworzec autobusowy Papas poleciał od razu zapytać o autobus do Phonsavan. Okazało się, że musimy dostać się na inny dworzec. Nie mieliśmy oczywiście pojęcia, gdzie jechać i ile to powinno kosztować. Pomyśleliśmy, żeby najpierw pojechać do centrum i popytać w agencji turystycznej. Zobaczyliśmy, że siódemka białasów, którzy jechali z nami z Nong Khiaw ładuje się do tuk-tuka, więc postanowiliśmy się przyłączyć, żeby obtanić przejazd. Oni płacili po 15 000, a od nas Pan zawołał po 20 000 i nie chciał negocjować. Trochę to nie bardzo wyglądało, jak wszystkich kasował po równo, a od nas wołał więcej. Zapłaciłam mu tyle, ile inni i odczepił się.
Zawiózł nas do centrum. Nie zorientowaliśmy się, że było to ze 2 km za blisko i w upale z tobołami cała grupa powlokła się do celu. W agencji dowiedzieliśmy się, że autobus mamy nastepnego dnia. Poszliśmy więc do hotelu, w którym spaliśmy poprzednio. Okazało się, że nie ma wolnych pokoi. Postanowiliśmy więc pójść dalej do hostelu (na sąsiednią ulicę), w którym też poprzednio zatrzymaliśmy się. Byliśmy wykończeni jazdą po laotańskich drogach i marszem w upale, więc najpierw postanowiliśmy sprawdzić w internecie dostępność miejsc w hostelu. Patrzymy, patrzymy i nic! Miejsc nie ma. Weszliśmy na bardzo popularny portal i pokazał, że w Luang Prabang w tym dniu nie ma miejsc w żadnym obiekcie. Sprawdziliśmy kolejny portal i wyświetlił dwa dostępne obiekty. Wybraliśmy najtańszy wariant. Nocka za 60$. Najdroższy nocleg w historii naszych podróży. Mogliśmy jeszcze spróbować pochodzić po ulicach i poszukać spania w miejscu, które się nie ogłasza na portalach, ale byliśmy zmęczeni i nie mielismy gwarancji, że coś sensownego znajdziemy, więc zaszaleliśmy za 60$. A co! Będzie, o czym wnukom opowiadać!
Na przywitanie owoce i koktajl |
Hotel mieścił się w miejscu, w którym wysadził nas cwany tuktukowiec. Założyliśmy plecaki i z powrotem w upale udaliśmy się na miejsce, z którego przyszliśmy. Czasu mamy dość, więc możemy sobie pochodzić jak durni w tą i z powrotem :)
Hotel byl wypasiony. Popławiliśmy się w luksusie i następnego dnia wyruszyliśmy do Phonsavan.
Tym razem postanowiliśmy być sprytni i za wszelką cenę zająć miejsca NIE w ostatnim rzędzie. Znowu jechaliśmy mini vanem i jazda w ostatnim rzędzie pojazdu przez laotańskie drogi to mały koszmar. Głowy obite od podskakiwania na dziurach, żołądki pod szyją.
Pakujemy, pakujemy |
Jak postanowiliśmy, tak zrobiliśmy. Byliśmy pierwsi, zajęliśmy miejsca z przodu i .....prawie godzinę czekaliśmy na pojawienie się kolejnych pasażerów. Jak raz przycwaniliśmy, to i tak wyszliśmy na głupków. Można było spokojnie przyjść później.
Nasi kompani, którzy siedzieli w ostatnim rzędzie pochorowali się i musieliśmy zatrzymywać się, żeby mogli wyjść na zewnątrz. Myślę, że mnie mogłoby spotkać to samo, bo siedząc z przodu ledwo dałam radę. Ludzie! Laotańskie drogi przemierzane mini vanem to naprawdę wyzwanie!
Zachorował też chłopak siedzący przede mną. Potem jechał cały czas z twarzą przy otworzonym oknie i zawiało mnie. Czułam, że się nie wywinę, ale nie miałam serca prosić o zamknięcie okienka. Katarek, gardełko, ale szybko mija.
Jechaliśmy wąskimi krętymi górskimi drogami. Po drodze trafiła nam się przewrócona ciężarówka, która nie wyrobiła na zakręcie.
Widok z okna |
Zaczął robić się zator. Mieliśmy szczęście. Nas przepuścili, ale mogliśmy spędzić na słońcu nie wiadomo, ile czasu. Tam nie ma możliwości ucieczki, ominięcia. Widzieliśmy, jak wyprosili z autokaru grupę turystów i kazali obejść miejsce wypadku na nogach. Za chwilę autokar podjechał. Wkrótce przekonałam się, dlaczego musieli wysiąść. Nam nie kazali wychodzić, ale nasz pojazd omijał ciężarówkę tak niebezpiecznym manewrem, że w pewnym momencie myślałam, że się wywrócimy. Jednymi kołami był na drodze, drugimi na jakimś bambusowym poboczu nad przepaścią. Myślę, że jednak nas też powinni pogonić, żeby obejść to miejsce. Zostałoby, niestety, ryzyko kierowcy. Zdumiało mnie, że w okamgnieniu pojawił się chłopak, który oferował napoje i przekąski. Przecież to było z dala od wszystkiego! Nie tylko to nas zdziwiło. W cieniu pojazdów, które zaczęły korkować drogę ludzie wykładali jakieś dywaniki, naczynia i po prostu spokojnie bez stresu biwakowali czekając na rozwiązanie sytuacji. Widać nie raz siedzieli w korku z powodu przewróconej ciężarówki i zawsze są gotowi na czekanie.
Nie był to koniec zaskakujących wydarzeń. Widziałam na własne oczy "małpówkę". Małpa w słoju z alkoholem i psa, który bawił się zabawką-ciężarówką.
Piesek z ciężarówką |
"małpówka" :( |
Mam problemy z ładowaniem zdjęć, więc tyle na dzsiaj. Do zaczytania wkrótce :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz