czwartek, 12 lutego 2015

Mamas&Papas niezadowoleni (wpis 19.)

Do Pakse pojechaliśmy autobusem lokalnym. W zasadzie braliśmy również pod uwagę autobus turystyczny. Był tylko 10 tys. kipów droższy (ok. 4,5zł), miał klimatyzację i jechał krócej. Miał jednak potworną wadę,.Wyjeżdżał dużo wcześniej niż autobus lokalny. Poza tym w lokalnym zawsze coś się dzieje. I nie zawiedliśmy się. Na wejściu mieliśmy pierwszą niespodziankę i piękny przykład lokalnego kolorytu.
Cała podłoga była zawalona jakimiś zielonymi pakunkami. Dosłownie cała. Między przejściami i na miejscu na nogi pasażerów. I na dachu, i w bagażnikach. Tu tak właśnie jest, że nie do końca wiadomo, czy jest to pojazd dla ludzi, zabierający przy okazji pakunki. A może jest to autobus towarowy, który zabiera też pasażerów. Papas bohatersko udrożnił podłogę przy dwóch siedzeniach i jakoś się zapakowaliśmy. Wszelkie poruszanie się po autobusie odbywało się na wierzchu po pakunkach. Wychodząc na postojach kilka razy przywaliłam w sufit. Takie tam drobne niedogodności.

Pełno wszędzie

Pan się gramoli

Na dachu też sporo

Za to nóżki można wyciągnąć wygodnie

I fajnie jest

Z tyłu autobusu mają wersję komfort 

Najciekawsze były postoje, kiedy do autobusu gramoliły się naraz liczne Panie oferujące przekąski i napoje. Sunęły po tych pakunkach z rękoma zajętymi towarem jak łyżwiarki figurowe po lodzie.




Mieliśmy przybyć do Pakse ok godziny 17, ale oczywiście byliśmy dwie godziny spóźnieni. Trochę nam to nie pasowało. Jadąc do Pakse, postanowiliśmy, że jednak tam sie nie zatrzymamy. Przesiądziemy się i pojedziemy dalej do Champasak.  Niestety, opóźnienie uziemiło nas w Pakse. Nie złapaliśmy już żadnego pojazdu.
Na opóźnienie miał wpływ incydent, który miał miejsce kilka kilometrów przed dworcem autobusowym.
Przedmieścia Pakse, ciemno dookoła. Wsiada jakiś tubylec i krzyczy "Pakse,Pakse" i pokazuje, że mamy wysiadać. Byliśmy zaskoczeni i skołowani. Facet dosyć nerwowo nas poganiał. Zorientowaliśmy się, że pogania tylko białasów, a tubylcy siedzą znudzeni. Postanowiliśmy, że też się nie ruszamy. Oprócz nas był jeszcze jeden białas i on zaczął się zbierać. Facet przeszedł z przodu autobusu do naszych foteli i wciąż agresywnie poganiał nas do wysiadania. Powiedzieliśmy, że nie wysiadamy nigdzie indziej niż na dworcu autobusowym (wszak chcieliśmy złapać autobus do Champasak). Facet na to, że ten pojazd nie jedzie na dworzec. Jeżeli chcemy do Pakse, musimy teraz wysiąść. Pytamy, a co z tymi pozostałymi ludźmi, co siedzą w autobusie. Powiedział, że oni tu będą spać i autobus za chwilę rusza w drogę powrotną do Thakhek. Tak, oczywiście!!! Jechali z nami z Thakhek do Pakse, my wysiadamy, a oni jadą z powrotem. Koń by się uśmiał!
Facet zabrał tego trzeciego białasa i wysiadł. Okazało się, że był to tuktukowiec, który w ten sposób znajdował sobie pasażerów. Pomysłowość godna nagrody. Na samym początku byliśmy tak skołowani, że może dalibyśmy się nabrać, jak ten trzeci. Skandalem było wg nas milczące uczestnictwo kierowcy i kierownika. Obaj sprzyjali naciągaczowi. W ogóle nie powinni mu pozwolić wchodzić do wozu, a jak już wlazł, to go wywalić. Oni odczekali grzecznie do końca spektaklu i ruszyli .... na dworzec autobusowy.
Historia miała ciąg dalszy. Po przyjeździe na dworzec i stwierdzeniu, że nie złapiemy nic do Champasak, postanowiliśmy pojechać do centrum, żeby poszukać noclegu. Zaczęliśmy rozglądać się za tuk-tukiem i w tym momencie podjechał ten sam koleś, który chciał nas naciągnąć. Na pace siedział nieszczęsny białas. Bezczelny kierowca zaczął nas zachęcać do skorzystania z jego tuk-tuka. Wolelibyśmy iść 10 km nocą z plecakami na pieszo, niż dać zarobić choćby jednego kipa temu bezczelnemu cwaniakowi. Powalił nas białas. Wysiadł z tuk-tuka i zachęcał nas, żeby jechać razem, co by było taniej. Rozumiem, że koleś zakręcił się i dał się oszukać tam na przedmieściu. Ale żeby po dojechaniu do cywilizacji dalej dawać zarobić bezcznemu gnojkowi? Ludzie są dziwni....
Cała ta droga jakoś nie szła. Jechaliśmy bez śniadania i chcieliśmy zjeść po drodze. Nie bardzo było gdzie, nie bardzo było co. Wreszcie zdecydowaliśmy się na jakąś zupę. I potem odchorowaliśmy. Na szczęście nie mocno, ale mały zgrzyt w organizmach był.




Hotel też nie za bardzo nam podpasował. Niby patrzyliśmy przed decyzją, ale obojgu nam parę ważnych kwestii umknęło przy oględzinach. Było późno, byliśmy padnięci i zamieszkaliśmy byle jak.
Na koniec wyszliśmy zjeść posiłek w pobliżu. I kolejny ZONK. Nic specjalnego. Niedobrze zaczął się ten pobyt.

Wyglądało nieźle, ale smak baaaardzo przeciętny.

Następnego dnia mieliśmy mało ambitne plany. Big Budda, chińska świątynia i market. Niewiele, na luziku. Na luziku?! Akurat!
Posągu Wielkiego Buddy szukaliśmy długo i bez sukcesu. Złaziliśmy co najmniej 5 kilometrów. Nie znaleźliśmy ani jednej osoby mówiącej po angielsku. Poddaliśmy się. Zrezygnowaliśmy. Trudno! Wielki Budda musi się obejść ze smakiem - nie pozna nas. Wróciliśmy do centrum i usiedliśmy w jakiejś knajpce, żeby się naradzić. Wtedy podszedł do nas tuktukowiec i po angielsku zapytał, czy chcemy pojechać do Big Budda. W zasadzie już zrezygnowaliśmy, ale wobec tak konkretnej propozycji zmieniliśmy plany i zdecydowaliśmy się jechać. Powiem jedno: nie było warto. Wydaliśmy 150 tys. kipów. Big Budda mieszka na szczycie góry, na który trzeba się wdrapać po milionie schodów. Ponad 30 stopni i wędrówka w górę.







A na koniec nic specjalnego.


Wrócić trzeba było tą samą drogą. Drewniany odcinek schodów kolebał się, skrzypiał. Strach się bać!




UFF! Koniec!

Jak zobaczyłam naszego tuk-tuka oczekującego nas wiernie, czułam, że kocham Pana tuktukowca.


W drodze do miasta zahaczyliśmy o chińską świątynię, którą też mieliśmy w planie. Okazało się, że to bardzo mały, bardzo skromny kościółek i nie szczególnie ciekawy.




Oczekiwaliśmy, że w okolicy chińskiej świątyni będą jakieś chińskie ślady w postaci chociażby restauracji. Nic z tego! Kolejne niepowodzenia. Zmęczeni i rozczarowani wróciliśmy do hotelu,  zostawiając szukanie marketu na później.
Market był kolejną klęską. Poszliśmy tam na piechotę (parę kilometrów), bo wyjątkowo nie spotkaliśmy żadnego tuk-tuka. Kiedy dotarliśmy na miejsce, market właśnie sie zamykał. Ech! Cały dzień jakiś nie bardzo!
Na koniec małe pocieszenie. Idąc z powrotem na pieszo natknęliśmy się na chińską restaurację. Zjedliśmy kolację i myśleliśmy już tylko, żeby jak najszybciej ruszyć dalej z Pakse.



Jeszcze widoczki z Pakse.






Brak komentarzy:

Prześlij komentarz