środa, 4 lutego 2015

Mamas&Papas w Nong Khiaw (wpis 13.)



Znowu musieliśmy wstać o bandydckiej porze, żeby dać się zawieźć na dworzec autobusowy.  Najpierw delikatnie nas orżnęli przy opłacaniu pobytu. Potem poszliśmy na śniadanie, które okazało się absolutnie niezjadliwe. Głodni i niewyspani zostaliśmy zabrani przez tuk-tuka, który przyjechał punktualnie. Tego akurat nie spodziewaliśmy się absolutnie.
Tutaj doświadczenia z punktualnością zakończyły się. Na dworcu byliśmy o 8:50. Na bilecie było napisane, że odjazd o 9:10. Na stanowisku 9:30, a ruszyliśmy 9:52. Po około minutowej jeździe kierowca zatrzymał busa i gdzieś poleciał. Takie tutaj jest poczucie czasu i pnktualności.
Kierowca jechał jak wariat. Wiozłam duszę na ramieniu. Stan dróg w Laosie jest tak fatalny, że szkoda gadać. Przysięgłam uroczyście przed Papasem  NIGDY nie mówić złego słowa o drogach w Polsce teraz i kiedyś. Laotańskie szosy zapewniają nieprzerwane atrakcje. Siedzieliśmy w ostatnim rzędzie busa i cały czas rzucało nas pod sufit. Pasów oczywiście nie ma. Jechaliśmy w tych podskokach 3 godziny. W połowie trasy bus zatrzymał się przy solidnej kępie krzaków i kierowca zaprosił do toalety. Przy samej drodze panowie jakoś sobie radzili, panie były skazane na zejście do buszu. Żadna się nie odważyła. Zresztą przy samej drodze też były widoczne ślady używania pobocza. Myślę, że to z nocnych busów.





W Nong Khiaw wyjątkowo sprawnie, jak na nas, odnaleźliśmy nasz hotel. Nawet znośny. Poczuliśmy się zaszczyceni, bo w naszym pokoju wisiała instrukcja na hotelowe życie wystawiona i podpisana przez policję. Angielskie tłumaczenie było tak beznadziejne, że nie wiemy, czy i ile razy zgrzeszyliśmy. Przypomniało nam to, że Laos jest krajem socjalistycznym i policja ma wiele do powiedzenia. Z drugiej strony, nie pamieta się na codzień, że tu taki ustrój panuje. W Wietnamie nie zapominaliśmy, kto tam rządzi.
Niestety, prawie wcale nie było garkuchni na ulicy, musieliśmy stołować się w restauracjach. Drożej, a wcale nie lepiej. Chociaż znaleźliśmy jedną super knajpę z kuchnią hinduską. Bomba! W innej knajpie Pani zaśpiewała 120 000 kipów, chociaż nam się wydawało, że powinno być nie więcej niż 70 000. Jeszcze na śniadanie zaprosiła. Niedoczekanie!!! Oczywiście nie ma się co wykłócać, bo i tak się nie dogadamy.
Tam gdzie jest to dla tubylców korzystne z porozumieniem nie ma problemu. Chcieliśmy kupić małą butelkę wódki w celach odkażających. Zależało nam na małej, żeby nie dźwigać balastu. Wolno nam schodzi i mała w zupełności wystarczy. W sklepach były tylko 0,7 litrowe. W jednym małym przybytku Pani nie miała tego, o co pytaliśmy, ale wyciągnęła spod lady niedużą plastikową buteleczkę z domowym wyrobem alkoholowym. Bardzo tanim zresztą. Tam, tak jak chyba wszędzie domowy wyrób mocniejszego alkoholu jest nielegalny. Być może o tym też pisała zacna policja, ale nie było szansy zrozumieć, czego oni chcą.

Papas jak zwykle wybrał się w dzikie ostępy wioski, podczas, gdy ja postanowiłam ochłonąć od upału i .... popisać coś na bloga. Nietrudno zgadnąć, że jak zwykle w takich sytuacjach, trafiła mu się fajna przygoda. Został zaproszony na laotańskie wesele. Pojadł, popił, potańczył. Oczywiście nikt tam nie mówił po angielsku, ale podobnie jak dwa lata temu w Wietnamie nie stanowiło to przeszkody (http://hostelik.blogspot.com/2013/02/mamas-zachwyceni.html). Papas twierdzi, że tym razem nie próbowali go ożenić. Trudno uwierzyć, ale może tak było. Albo nie zrozumiał :)







Wieczorem próbowałam poładować nasze urządzenia. Sprytny właściciel tak urządził gniazdka, że ze wszystkich wtyczki wylatywały. Nie spodziewał się zaradnych gości z Polski. Zbudowalismy konstrukcję, która podtrzymała kable i nakarmiliśmy komputer, telefon i aparat.












Papas i Lao Lao za 4,50PLN, towar spod lady

Hinduskie żarcie uszczęśliwi każdego







Brak komentarzy:

Prześlij komentarz