Sapa jest małym miastem i dzięki temu jest znacznie spokojniejszym miejscem niż inne odwiedzane przez nas w Wietnamie. Spędziliśmy tam tylko dwa dni, ale miło je wspominamy. Ostatni wieczór spędziliśmy w lokalnej knajpce, ale oprócz lokalsów było tam paru Norwegów. Jeden z nich mówił coś nawet po wietnamsku, więc może tam mieszkają. Papas oczywiście zapoznał się z wikingami. Został zaproszony na wódeczkę. I tak okazuje się, że lokalsi to mogą być również białasy. Pan pucybut dorwał buty Papasa, po przygodzie na polu ryżowym rzeczywiście wołały o pomoc. Tylko, dlaczego pan pucybut uparł się czyścić również moje? Świeciły się potem jak lakierki. Od nowości tak cudnie nie wyglądały!!!
Wieczorem zaczęło lać i spędziliśmy ten czas w hotelu. Włączyliśmy tv i doznaliśmy lekkiego szoku . Tam prawdopodobnie było jakieś święto. Nie zrozumieliśmy, jakie, ale rozmach z jakim to coś świętowano zwalił nas z nóg. Widowisko w tv było jakby żywcem wyjęte ze Związku Radzieckiego z czasów Breżniewa. Ciekawie było poobserwować.
Następnego dnia Papas zdecydował się jechać na słynny targ w Bac Ha. Ja miałam tak potworne zakwasy po wędrówce w górach, że odpuściłam sobie.
Umówiliśmy się, że spotkamy się w Lao Cai, stamtąd mieliśmy nocny pociąg do Hanoi.
Relacja Papasa z Bac Ha.
"Pobudka 6.40. W głowie lekko szumi po wczorajszym..... Szybkie śniadanko i w autobus. Niby 100km, ale jedziemy 3 godziny (czyli normalnie jak na Wietnam). Lądujemy przed samym targiem i widzę tysiące Hmong. Część z nich, tak jak w Sapa, jest zorientowanych na turystów. Zdecydowana większość z nich jest tam, bo była zawsze, bez względu na turystów. Sprzedają, kupują, jedzą, piją. Jestem oszołomiony. Handlują wszystkim: od misek, noży, głów świń po konie itd. Barwy ludzi Hmong z Bac Ha były znacznie bardziej żywe niż "naszych" Hmong z Sapa. W ogóle ludzie nie byli nachalni, wystarczyło raz odmówić i był spokój. Nikt tam nie mówi po angielsku i kupowanie opierało się na języku migowym. Udało mi się wytargować niezłą cenę za 2 koszule i butelkę bimbru. Bimber przed zakupem mogłem degustować.
W drodze powrotnej kierowca zatrzymał się na dwie minuty w jakiejś wiosce, po czym wrócił biegiem do autobusu z dwiema żywymi kurami w garści. Otworzył bagażnik i ulokował je tam niczym w kurniku. Siedziałem na tylnym siedzeniu i słyszałem, jak się przewracają i gdaczą w tym bagażniku na krętych górskich drogach. Po trzech godzinach oczekiwania w Lao Cai doczekałem się na Mamasa :) "babcia spod chmur kapelusza nalewa mi bimbru |
kury z bagażnika |
Kupiliśmy na pociąg bilet turystyczny. Zapłaciliśmy 3$ więcej, a warunki miały być o niebo lepsze. Pociąg okazał się stareńki. Dla wymagających podróżnych na pewno nie był odpowiedni. Nam wystarczył. Łózka były bardzo wygodne, a to w sypialnym jest najważniejsze. I nawet dosyć czysto wyglądało na początku.
Spotkaliśmy w pociągu Polaków z Gdańska, których poznaliśmy na rynku w Sapa. Najpierw poprosiliśmy Tajlandczyków z Polaków przedziału, żeby się z nami zamienili. Zgodzili się, ale po jakimś czasie wrócili. Rozmyślili się. Myślę, że dlatego, że nasz wagon był bardziej zdezelowany :)
ostatni posiłek przed podróżą
Papas zawsze uwiecznia kible w pociągach, ten był jeszcze suchy
barek, w butelce to nie jest woda |
Papas nalewa bez drgnięcia w czasie jazdy
Papas z Michałem rozpoczęli imprezę integracyjną przy pomocy alkoholu z lokalnej produkcji ludzi Hmong. Ponieważ nie chcieliśmy przeszkadzać współspaczom znaleźliśmy kąt na końcu wagonu i miło spędziliśmy czas. Ja i Kasia nie odważyłyśmy spróbować tego szlachetnego trunku, zwłaszcza słysząc, jak Michał zarzekał się, że więcej już nie chce, bo to "ryżem wali". A czym ma walić w Azji??!!! Panowie jednak dali radę, wypili do końca i wszyscy poszli spać. Ja jeszcze poobserwowałam otoczenia, bo była stacja i coś się zaczęło dziać.
Wsiadła 4-osobowa wietnamska rodzina. Ich miejsca były zajęte przez śpiących ludzi. Obsługa ulokowała rodzinkę w przedziale obok na miejscach po innej rodzince, która właśnie wysiadła. Nie zmienili pościeli, nie posprzątali przedziału. A tamci bez protestu załadowali się do rozgrzebanych łóżek i po 5 minutach spali.. Naprawdę nieproblematyczni ludzie!!!
Po korytarzu zaczęli ganiać jacyś mundurowi, coś oglądali, liczyli. Nie wiem, czy to wojsko było, czy policja czy bezpieka. Wyglądali bardzo surowo. Pan z obsługi kazał mi iść spać, poszłam, ale nie od razu. Myślał, że Polak tak po prostu posłucha polecenia? Nic z tego :)
Do Hanoi dojechaliśmy przed 5 rano. Nasi znajomi jechali od razu na lotnisko. Taksiarze zawołali 600 tys, dongów, a powinno kosztować nie więcej niż 250 tys. My na szczęście nie jechaliśmy tak daleko, ale nas na pewno też orżnął.
W hotelu byliśmy za wcześnie i niestety nasz pokój nie był jeszcze wolny. Zostawiliśmy plecaki i poszliśmy na miasto. Okazało się, że miasto jeszcze śpi. Nie mieliśmy, co robić, to łaziliśmy i obserwowaliśmy, jak Hanoi budzi się do życia.
Po 5-tej w garkuchniach ludzie byli już zaawansowani w pracach. Kroili, składali, układali. Z każdą minutą przybywało życia na ulicach. Jakaś pani myła zęby na chodniku, jakiś pan uprawiał gimnastykę poranną, ludzie przemieszczali się z towarami. Jednej pani urwało się nosidło. Towar się posypał. Papas podbiegł pomóc jej, a ona nie zrozumiała chyba intencji Papasa i próbowała sprzedać mu worek zieleniny :)
Nagle lunął potężny deszcz. Lało i lało, a Papas mówił, że jedziemy w suchej porze :) Staliśmy pod głębokim dachem, a ja miałam spodnie do kolan mokre. I staliśmy tak, jak kołki w płocie. Hotel w zasięgu wzroku, ale ulewa prawdziwie tropikalna. Zero szans na dobiegnięcie w jako takim stanie.
śniadanko po deszczu
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz