Lotnisko w Hue jest urocze. Maleńkie i spokojne. Fajnie jest odprawić się w 2 minuty :)
Lot był spokojny, a lądowanie takie mięciutkie......
W Hanoi mieliśmy stres związany z dojazdem do miasta. Wiadomo taxi-mafia. Postanowiliśmy być sprytni i poszliśmy do informacji turystycznej, żeby dowiedzieć się, jak dojechać do miasta i za ile. Pani uprzejmie poinformowała, że 25$ i że to dobra cena i może nam zarezerwować auto. Podziękowaliśmy. I słusznie. Okazało się, że na postoju każda korporacja ma wystawiony cennik, bardzo konkretny i... tańszy niż 25$ do centrum. Dojechaliśmy za 17$ na taksometrze, bez problemów. Pierwszy raz mieliśmy nieprzyjemność zostać oszukani przez informację turystyczną. Do tej pory instytucja ta była dla nas instytucją zaufania publicznego :( Do tej pory oszukiwali nas taksiarze, a tam było ok
W Hanoi spędziliśmy kilka godzin w oczekiwaniu na nocny autobus. Uznaliśmy, że Hanoi to dopiero "sajgon"! Ile ludzi, ile pojazdów. Hałas i totalny chaos. Na dodatek przez megafony ryczała jakaś propagandowa pieśń, jakiś pan ryczał przemówienie. Taką megafonową propagandę kojarzę z filmów o Polsce lat pięćdziesiątych. No, ale Wietnam to przecież kraj socjalistyczny.
Strasznie nas zmęczył ten zgiełk i wróciliśmy do hotelu, w którym zostawiliśmy bagaże, żeby doczekać na 19.30 na transport do dworca. Dalej było po wietnamsku :) Weszliśmy przed 18-stą i pan poinformował nas, że za 10 minut będzie samochód po nas. Całe szczęście, że się zmęczyliśmy i przyszliśmy wcześniej. Zamiast za 10 minut, przyjechał za 40 minut. Wcale nas to nie zdziwiło. Pojeździł oczywiście jeszcze po innych hotelach. O 19-tej weszliśmy do autobusu przekonani, że mamy jeszcze godzinę do odjazdu. Jest czas na toaletę, drobne zakupy, papieroska, przepakować coś itd. A tu szok! Autobus ruszył godzinę za wcześnie. Potem okazało się, że wsadzili nas nie w ten, co trzeba, ale szczęśliwie dotarliśmy tam, gdzie chcieliśmy.
W autobusie nie było toalety, a podróż miała trwać całą noc (12 godzin). Panowie radzili sobie na licznych przystankach, a panie.... Po prostu tragedia!. Jedyna toaleta, z której skorzystałam, bo już się nie dało inaczej, najgorszy przybytek tego typu na świecie! To zdecydowanie negatywne doświadczenie z Azji - stan toalet. Nie da się opisać. Najczęściej dziura w ziemi w syfiastych okolicznościach higieny. Parę lat już żyję, w paru miejscach byłam, ale to doświadczenie powaliło mnie.
Przystanki były często, ale pakowano towar, a nie pasażerów. Jakieś worki, skrzynki, owoce. Nie wiem, jak oni to zmieścili.
Sam autobus w ciut lepszym stanie niż poprzedni, ale łóżeczka skrojone na wietnamski rozmiar i biedny Papas nie mógł się ułożyć. Wzbudzał nawet współczucie współpasażerów. Próbował nawet jakieś procenty spożyć na sen, ale niewiele to dało. Generalnie podróż z tych męczących.
W Sapa byliśmy wcześnie rano, ale nie przeszkodziło to hordom tubylców dopaść nas i zaproponować wiele rzeczy. Nie mieliśmy rezerwacji hotelu i daliśmy się poprowadzić takiemu jednemu kolesiowi. Nie za bardzo nam się podobało, ale było tanio i my tylko na 2 noce. Byliśmy zmęczeni po podróży, więc wzięliśmy ten pokój.
Co za błąd!!!!!
Najgorsze miejsce, w jakim kiedykolwiek spaliśmy. Naprawdę nie jesteśmy wymagający i potrafimy znieść wiele. Ale tym razem nie dało się. Pierwszy raz w życiu uciekliśmy z hotelu (po zapłaceniu) i na kolejną noc przenieśliśmy się gdzie indziej.
Sapa jest położona w górach. Takie nasze Zakopane. Bardzo turystyczne, ale fajne miasto. Słynie też z tego, że w okolicy żyją mniejszości etniczne, które nie poddają się cywilizacji. Nie chcą się integrować, nawet nie chcą się uczyć wietnamskiego.
Te ludy były magnesem, który nas przyciągnął do Sapa. Mieliśmy też w planie odwiedzić wielki lokalny targ, żeby przyjrzeć się z bliska tym ludziom.
Jak tylko zobaczyliśmy pierwszych ludzi Hmong pojechało mi taką cepelią, że straciłam serce. Pierwsza pani Hmong, którą zobaczyłam szła obok turystki i gaworzyła po angielsku. Hmong było w Sapa chyba miliony. Zajmowali się handlem, byli przy tam tak obrzydliwie namolni, że szkoda gadać. Oczywiście, pewnie gdzieś w górach żyją autentyczni przedstawiciele tej mniejszości. Autentyczni tzn. ci, którzy żyją po swojemu, nie poddając się cywilizacji i nie chcąc żyć naszym rytmem. To w sumie pewnie normalne, że gdzie pojawił się pieniądz, tam ludzie zaczynają myśleć inaczej.
Wyszliśmy rano w towarzystwie wielu kobiet Hmong. Nie bardzo wiedzieliśmy, po co z nami idą, ale nie przeszkadzały nam. Gadały po angielsku. Bardzo miłe panie. Chodziliśmy przez pola ryżowe. Było bardzo niekomfortowo. Papas wpadł do wody na polu. Nie on jedyny. Przejście po grobli było tak wąskie, że każdy spodziewał się kąpieli. Wtedy panie podawały nam ręce i pomagały przejść. Pomagały też na stromych zboczach. One chodziły po górach jak kozice, a my....no, czasami jak słonie :) Przewodniczka stawiała nas przed wyborem, czy chcemy iść wygodną trasą czy krótszą. Krótsza miała najczęściej postać niemal pionowego zejścia. Raz odmówiłam krótszej trasy, bo był jeszcze jeden pan, który też nie chciał. Koledzy przekonali pana, to i ja się zdecydowałam. I przy pomocy pań zeszłam. Bywało trudno, ale bardzo nam się podobało.
W wiosce szok mega. CEPELIA, CEPELIA, CEPELIA. Miłe panie natychmiast po wejściu do wioski zaczęły namolnie namawiać na zakupy. Najgorszym widokiem były wytresowane dzieci, takie same, jak w Siem Reap. Najmniejsze miały ze 3 lata. Przeważał wiek 6-10 lat. Były bardzo, bardzo, bardzo namolne i bezczelne. Byłam w szoku, mimo, że widziałam już takie dzieci w Kambodży. Wioska składała się głównie z barów i sklepów z pamiątkami. Były też normalne domostwa, ale ginęły w zalewie cepelii. Nabrali nas :) Ale nie żałowaliśmy, bo samo chodzenie po górach czy polach ryżowych było super (Papas też tak twierdzi, mimo przygody w ryżu).
W Hanoi spędziliśmy kilka godzin w oczekiwaniu na nocny autobus. Uznaliśmy, że Hanoi to dopiero "sajgon"! Ile ludzi, ile pojazdów. Hałas i totalny chaos. Na dodatek przez megafony ryczała jakaś propagandowa pieśń, jakiś pan ryczał przemówienie. Taką megafonową propagandę kojarzę z filmów o Polsce lat pięćdziesiątych. No, ale Wietnam to przecież kraj socjalistyczny.
Strasznie nas zmęczył ten zgiełk i wróciliśmy do hotelu, w którym zostawiliśmy bagaże, żeby doczekać na 19.30 na transport do dworca. Dalej było po wietnamsku :) Weszliśmy przed 18-stą i pan poinformował nas, że za 10 minut będzie samochód po nas. Całe szczęście, że się zmęczyliśmy i przyszliśmy wcześniej. Zamiast za 10 minut, przyjechał za 40 minut. Wcale nas to nie zdziwiło. Pojeździł oczywiście jeszcze po innych hotelach. O 19-tej weszliśmy do autobusu przekonani, że mamy jeszcze godzinę do odjazdu. Jest czas na toaletę, drobne zakupy, papieroska, przepakować coś itd. A tu szok! Autobus ruszył godzinę za wcześnie. Potem okazało się, że wsadzili nas nie w ten, co trzeba, ale szczęśliwie dotarliśmy tam, gdzie chcieliśmy.
W autobusie nie było toalety, a podróż miała trwać całą noc (12 godzin). Panowie radzili sobie na licznych przystankach, a panie.... Po prostu tragedia!. Jedyna toaleta, z której skorzystałam, bo już się nie dało inaczej, najgorszy przybytek tego typu na świecie! To zdecydowanie negatywne doświadczenie z Azji - stan toalet. Nie da się opisać. Najczęściej dziura w ziemi w syfiastych okolicznościach higieny. Parę lat już żyję, w paru miejscach byłam, ale to doświadczenie powaliło mnie.
Przystanki były często, ale pakowano towar, a nie pasażerów. Jakieś worki, skrzynki, owoce. Nie wiem, jak oni to zmieścili.
Sam autobus w ciut lepszym stanie niż poprzedni, ale łóżeczka skrojone na wietnamski rozmiar i biedny Papas nie mógł się ułożyć. Wzbudzał nawet współczucie współpasażerów. Próbował nawet jakieś procenty spożyć na sen, ale niewiele to dało. Generalnie podróż z tych męczących.
W Sapa byliśmy wcześnie rano, ale nie przeszkodziło to hordom tubylców dopaść nas i zaproponować wiele rzeczy. Nie mieliśmy rezerwacji hotelu i daliśmy się poprowadzić takiemu jednemu kolesiowi. Nie za bardzo nam się podobało, ale było tanio i my tylko na 2 noce. Byliśmy zmęczeni po podróży, więc wzięliśmy ten pokój.
Co za błąd!!!!!
Najgorsze miejsce, w jakim kiedykolwiek spaliśmy. Naprawdę nie jesteśmy wymagający i potrafimy znieść wiele. Ale tym razem nie dało się. Pierwszy raz w życiu uciekliśmy z hotelu (po zapłaceniu) i na kolejną noc przenieśliśmy się gdzie indziej.
Sapa jest położona w górach. Takie nasze Zakopane. Bardzo turystyczne, ale fajne miasto. Słynie też z tego, że w okolicy żyją mniejszości etniczne, które nie poddają się cywilizacji. Nie chcą się integrować, nawet nie chcą się uczyć wietnamskiego.
Panie Hmong
Pani Hmong
Wąż w wódeczce
kościół katolicki w Sapa
Te ludy były magnesem, który nas przyciągnął do Sapa. Mieliśmy też w planie odwiedzić wielki lokalny targ, żeby przyjrzeć się z bliska tym ludziom.
Jak tylko zobaczyliśmy pierwszych ludzi Hmong pojechało mi taką cepelią, że straciłam serce. Pierwsza pani Hmong, którą zobaczyłam szła obok turystki i gaworzyła po angielsku. Hmong było w Sapa chyba miliony. Zajmowali się handlem, byli przy tam tak obrzydliwie namolni, że szkoda gadać. Oczywiście, pewnie gdzieś w górach żyją autentyczni przedstawiciele tej mniejszości. Autentyczni tzn. ci, którzy żyją po swojemu, nie poddając się cywilizacji i nie chcąc żyć naszym rytmem. To w sumie pewnie normalne, że gdzie pojawił się pieniądz, tam ludzie zaczynają myśleć inaczej.
antena satelitarna jako element braku cywilizacji :)
wioska Hmong
wioska Hmong - tu kupisz kartę SIM
kot na sznurku pilnujący skrzynki z piwem :)
Mimo wszystko wykupiliśmy wycieczkę w góry, której jednym z punktów było odwiedzenie prawdziwej wioski Hmongów.Wyszliśmy rano w towarzystwie wielu kobiet Hmong. Nie bardzo wiedzieliśmy, po co z nami idą, ale nie przeszkadzały nam. Gadały po angielsku. Bardzo miłe panie. Chodziliśmy przez pola ryżowe. Było bardzo niekomfortowo. Papas wpadł do wody na polu. Nie on jedyny. Przejście po grobli było tak wąskie, że każdy spodziewał się kąpieli. Wtedy panie podawały nam ręce i pomagały przejść. Pomagały też na stromych zboczach. One chodziły po górach jak kozice, a my....no, czasami jak słonie :) Przewodniczka stawiała nas przed wyborem, czy chcemy iść wygodną trasą czy krótszą. Krótsza miała najczęściej postać niemal pionowego zejścia. Raz odmówiłam krótszej trasy, bo był jeszcze jeden pan, który też nie chciał. Koledzy przekonali pana, to i ja się zdecydowałam. I przy pomocy pań zeszłam. Bywało trudno, ale bardzo nam się podobało.
W wiosce szok mega. CEPELIA, CEPELIA, CEPELIA. Miłe panie natychmiast po wejściu do wioski zaczęły namolnie namawiać na zakupy. Najgorszym widokiem były wytresowane dzieci, takie same, jak w Siem Reap. Najmniejsze miały ze 3 lata. Przeważał wiek 6-10 lat. Były bardzo, bardzo, bardzo namolne i bezczelne. Byłam w szoku, mimo, że widziałam już takie dzieci w Kambodży. Wioska składała się głównie z barów i sklepów z pamiątkami. Były też normalne domostwa, ale ginęły w zalewie cepelii. Nabrali nas :) Ale nie żałowaliśmy, bo samo chodzenie po górach czy polach ryżowych było super (Papas też tak twierdzi, mimo przygody w ryżu).
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz