Ostatniego wieczoru szykowała się nam nie lada gratka. Na nieodległej wyspie miał dać przedstawienie lokalny teatr cieni. Pewien Francuz osiadł na stałe w Champasak i postanowił wskrzesić tradycyjny miejscowy teatr. Champasak - teraz mała mieścina - był w przeszłości stolicą ważnego Królestwa Champasak i ma bogatą przeszłość. Również w zakresie kultury. Polacy, których spotkaliśmy w Luang Prabang i Thakhek, bardzo nam polecali przedstawienie tego teatru. Przedstawienia odbywają się we wtorki i piątki, a my przyjechaliśmy w środę i w piątek przed południem mieliśmy wyjeżdżać. A to przedstawienie na wyspie miało być w czwartek, dodatkowy występ. Papas poleciał wcześniej sprawdzić możliwości w zakresie łódki. Wszystko było dopięte na ostatni guzik. O stosownej porze wyruszyliśmy.
W
miejscu zbiórki nikogo nie było i oceniliśmy, że w zasadzie w tym miejscu, nie ma miejsca na przybicie łódki. Szybko zaczęliśmy
przemieszczać się w stronę portu. Papas potrafi odpalić szybszą
prędkość, więc poleciał przodem. Ja, ile matka natura pary dała,
gnałam za nim. Wkrótce straciłam go z oczu. Nie przejęłam się,
bo drogę znałam. Nie przewidziałam jednego. Zaczęło się
ściemniać. Droga nieoświetlona. Biegnę, biegnę i nie mam
pojęcia, gdzie mam skręcić. W nocy wszystko wyglądało inaczej. W
zasadzie nic nie wyglądało, bo było bardzo ciemno, Po pół
godzinie spanikowałam. Oczywiście nikt nie mówił po angielsku.
Jak gdzieś pytałm o port, statek - to ludzie nie potrafili mi
pomóc. W jednym momencie dodałam słowo woda. Tu Pani szeroko
uśmiechnęła się i pobiegła po butelkę wody. Tak tu się
dogaduje.
Postanowiłam
skorzystać z telefonu. W zasadzie nie pamiętam na codzień, że go
mam. Ceny w roamingu są bardzo wysokie plus naliczanie minutowe, więc nie używamy telefonów w ogóle. Teraz przypomniałam sobie o tym
wynalazku ludzkości i Papas pomógł mi ogarnąć, gdzie jestem. Nie
na podstawie widoków, bo tych nie było widać. Określił punkt,
gdzie miałam skręcić na podstawie wrzasków kolonii ptaków. Tak
się darły, że nie miałam wątpliwości, gdzie jestem.
Dobiegłam do portu, a tam cicho i ciemno. Ludzie wybierający się na przedstawienie nie przybyli również tutaj. Skończyła nam się koncepcja, skąd mogli odpłynąć. I tak napaleni na teatralną ucztę poczłapaliśmy z powrotem do hotelu. Odległość z portu na noclegowisko to około 3-4km. W ten sposób zamiast uczty duchowej mieliśmy trening sportowy z biegiem na orientację po ciemku.
Troszkę nas zmartwiło, że nie spotkamy nowych znajomych, z którymi mieliśmy być na spektaklu. Parę Amerykanów poznaliśmy w czasie wyprawy do Vat Phou. Najpierw zobaczyliśmy w ruinach Pana z krwawiącym łokciem i zdartym kolanem. Musiał przewrócić się na tych kamieniach. Zapytaliśmy, czy potrzebuje pomocy, ale odmówił. Potem jeszcze nasze drogi skrzyżowały się parę razy. Jak siedzieliśmy w tuk-tuku i szykowaliśmy się do powrotu podszedł jakiś laotański Pan i zapytał, czy zgodzilibyśmy się zabrać jeszcze dwie osoby. Vat Phou jest kilka kilometrów za Champasak i zasada jest taka, że wraca się tym, czym się przyjechało. Tuk-tuka opłaca się od razu w obie strony i kierowca czeka do zakończenia zwiedzania. Nasi Amerykanie przyjechali rowerami i na rowerach powinni wrócić. Pan po upadku nie mógł jechać i nie mieli jak się wydostać, bo wszystkie tuk-tuki były opłacone i do wyłącznej dyspozycji płacących. Oczywiście zgodziliśmy się zabrać ich. Po drodze ucięliśmy pogawędkę i właśnie od nich dowiedzieliśmy się o tym dodatkowym spektaklu. No cóż! Nie pierwsi i nie ostatni interesujący ludzie, których spotkaliśmy w czasie nasze wyprawy. Najprawdopodobniej już się nigdy nie spotkamy.
Kasę, którą wypłaciliśmy na łódkę i wieczór postanowiliśmy rozpuścić bez oglądania się na cokolwiek.
W hotelowej restauracji jedliśmy na obiad hamburgery. Byliśmy ciekawi, jak Laotańczycy przyrządzą ten zachodni wynalazek. Próbowanie pizzy w Vientiane to nie było dobre doświadczenie, ale tu postanowiliśmy zaryzykować. Poza tym, że hamburger był podany w słodkiej bułce był całkiem poprawny. Poszliśmy więc za ciosem i w hotelowej restauracji spróbowaliśmy innego żarcia. A co! Mieliśmy za co :) I było całkiem niezłe.
Być może szczególnie dociekliwi czytacze zauważyli, że od jakiegoś czasu używamy pałeczek zamiast sztućców.
Jak jechaliśmy do Azji dwa lata temu Papas postanowił posiąść umiejętność operowania pałeczkami. Ćwiczył przy pomocy youtube i ...załamał się. Ponieważ on zrezygnował, ja nawet nie próbowałam. Na ogół mają jakieś łyżki czy widelce dla białasów. Któregoś razu poszliśmy coś zjeść, przy czym byłam wyjątkowo głodna. Dostałam swój talerz i pałeczki. Poprosiłam widelec, ale nie był dostępny. Co robi potwornie głodny białas, kiedy dostanie miskę i pałeczki? Je pałeczkami, aż mu się uszy trzęsą i wcale nie potrzebuje widelca. I w ten oto sposób dowiedziałam się, że potrafię jeść jak Azjaci. Co ciekawsze, od tej pory używamy wyłącznie pałeczek i jedzenie widelcem jest niekomfortowe.
Ale to nie jest jedyna odmiana w moim życiu. Niektórzy wierni czytacze pamiętają zapewne, jaką miałam awersję do azjatyckich zup. Melduję, że to przeszłość! Tutejsze zupy są pyszne! Prawdopodobnie w Wietnamie nadal nie jadałabym (dodają tam coś, czego zapachu nie trawię), ale tutaj bardzo mi smakują. To, że zmieniło się u mnie tyle w kwestii zup czy pałeczek, zakrawa na cud. Ale to bardzo fajny cud.
Skoro już się przechwalam tak znacznymi zmianami w moim życiu, opowiem coś jeszcze. Jak jedliśmy laotańskiego hamburgera zachciało mi się coca-coli. Niby żadna dziwota, ale ja nie piłam coli od czasu pobytu w Maroku czyli 4,5 roku. Mówili wtedy, że picie coli zapobiega ewentualnym niedyspozycjom żołądkowym. Piłam więc jak oszalała, a i tak zachorowałam i to dosyć mocno. Od tamtego czasu czułam niechęć do tego napoju. Aż do posiłku z laotańskim hamburgerem. Sami widzicie, że Laos to miejsce niezwykłe!
Dobiegłam do portu, a tam cicho i ciemno. Ludzie wybierający się na przedstawienie nie przybyli również tutaj. Skończyła nam się koncepcja, skąd mogli odpłynąć. I tak napaleni na teatralną ucztę poczłapaliśmy z powrotem do hotelu. Odległość z portu na noclegowisko to około 3-4km. W ten sposób zamiast uczty duchowej mieliśmy trening sportowy z biegiem na orientację po ciemku.
Troszkę nas zmartwiło, że nie spotkamy nowych znajomych, z którymi mieliśmy być na spektaklu. Parę Amerykanów poznaliśmy w czasie wyprawy do Vat Phou. Najpierw zobaczyliśmy w ruinach Pana z krwawiącym łokciem i zdartym kolanem. Musiał przewrócić się na tych kamieniach. Zapytaliśmy, czy potrzebuje pomocy, ale odmówił. Potem jeszcze nasze drogi skrzyżowały się parę razy. Jak siedzieliśmy w tuk-tuku i szykowaliśmy się do powrotu podszedł jakiś laotański Pan i zapytał, czy zgodzilibyśmy się zabrać jeszcze dwie osoby. Vat Phou jest kilka kilometrów za Champasak i zasada jest taka, że wraca się tym, czym się przyjechało. Tuk-tuka opłaca się od razu w obie strony i kierowca czeka do zakończenia zwiedzania. Nasi Amerykanie przyjechali rowerami i na rowerach powinni wrócić. Pan po upadku nie mógł jechać i nie mieli jak się wydostać, bo wszystkie tuk-tuki były opłacone i do wyłącznej dyspozycji płacących. Oczywiście zgodziliśmy się zabrać ich. Po drodze ucięliśmy pogawędkę i właśnie od nich dowiedzieliśmy się o tym dodatkowym spektaklu. No cóż! Nie pierwsi i nie ostatni interesujący ludzie, których spotkaliśmy w czasie nasze wyprawy. Najprawdopodobniej już się nigdy nie spotkamy.
Kasę, którą wypłaciliśmy na łódkę i wieczór postanowiliśmy rozpuścić bez oglądania się na cokolwiek.
W hotelowej restauracji jedliśmy na obiad hamburgery. Byliśmy ciekawi, jak Laotańczycy przyrządzą ten zachodni wynalazek. Próbowanie pizzy w Vientiane to nie było dobre doświadczenie, ale tu postanowiliśmy zaryzykować. Poza tym, że hamburger był podany w słodkiej bułce był całkiem poprawny. Poszliśmy więc za ciosem i w hotelowej restauracji spróbowaliśmy innego żarcia. A co! Mieliśmy za co :) I było całkiem niezłe.
Big hamburger |
Naprawdę nie wiem, w jakiej wersji językowej piliśmy coca-colę |
Romantyczna kolacja zamiast teatru |
Jak jechaliśmy do Azji dwa lata temu Papas postanowił posiąść umiejętność operowania pałeczkami. Ćwiczył przy pomocy youtube i ...załamał się. Ponieważ on zrezygnował, ja nawet nie próbowałam. Na ogół mają jakieś łyżki czy widelce dla białasów. Któregoś razu poszliśmy coś zjeść, przy czym byłam wyjątkowo głodna. Dostałam swój talerz i pałeczki. Poprosiłam widelec, ale nie był dostępny. Co robi potwornie głodny białas, kiedy dostanie miskę i pałeczki? Je pałeczkami, aż mu się uszy trzęsą i wcale nie potrzebuje widelca. I w ten oto sposób dowiedziałam się, że potrafię jeść jak Azjaci. Co ciekawsze, od tej pory używamy wyłącznie pałeczek i jedzenie widelcem jest niekomfortowe.
Ale to nie jest jedyna odmiana w moim życiu. Niektórzy wierni czytacze pamiętają zapewne, jaką miałam awersję do azjatyckich zup. Melduję, że to przeszłość! Tutejsze zupy są pyszne! Prawdopodobnie w Wietnamie nadal nie jadałabym (dodają tam coś, czego zapachu nie trawię), ale tutaj bardzo mi smakują. To, że zmieniło się u mnie tyle w kwestii zup czy pałeczek, zakrawa na cud. Ale to bardzo fajny cud.
Skoro już się przechwalam tak znacznymi zmianami w moim życiu, opowiem coś jeszcze. Jak jedliśmy laotańskiego hamburgera zachciało mi się coca-coli. Niby żadna dziwota, ale ja nie piłam coli od czasu pobytu w Maroku czyli 4,5 roku. Mówili wtedy, że picie coli zapobiega ewentualnym niedyspozycjom żołądkowym. Piłam więc jak oszalała, a i tak zachorowałam i to dosyć mocno. Od tamtego czasu czułam niechęć do tego napoju. Aż do posiłku z laotańskim hamburgerem. Sami widzicie, że Laos to miejsce niezwykłe!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz