wtorek, 3 lutego 2015

Mamas&Papas i koty (wpis 12.)

Po dwóch nocach spędzonych w hotelu szalonego Minga z żalem musieliśmy sie wynieść. Nie było wolnych pokoi, żeby przedłużyć pobyt. Przenieśliśmy się na sąsiednią ulicę do hostelu. Standard nie jest wygórowany, ale atmosfera super. Na dodatek bardzo tanio. Na samym wejściu poznaliśmy Szkota z Kanady, który zaczepił Papasa w sprawie miśków na przedramieniu. Wiele osób zaczepia Papasa w tej sprawie. Jedni myślą, że to takie słodkie niedźwiadki (bo słodkie są), inni od razu wiedzą o co chodzi. Gordon wiedział, bo miał przyjaciela zwariowanego w temacie Greatful Dead. Swoją drogą nie widziałam wcześniej takiego zainteresowania miśkami. Papas robi furorę! W sumie nic dziwnego, bo Papas jest najlepszy :)
Zmieniliśmy adres i znaleźliśmy super miejsce z jedzonkiem. Za 15000 kipów (6-7zł) ładujesz miskę, ile pomieścisz. Ilość nie jest tu istotna. Ważny jest wybór! Zakochaliśmy się w tym miejscu. Na dodatek znaleźliśmy miejsce z pysznymi pierogami i tutejszymi kotletami mielonymi. I jak mamy stąd wyjeżdżać?

Z tego bogactwa tworzymy naszą szczęśliwą michę

Bogactwo smaków, barw, aromatów jest niemożliwe do opisania. Nie ma dnia, żeby coś nas nie zachwyciło. Może się Wam wydawać, że my ciągle o tym żarciu, jak nienasyceni, ale naprawdę bogactwo doznań każdego uwrażliwi na jedzenie.
Siedzieliśmy sobie pewnego razu na kawie. Papas wziął Lao coffie, a ja zwykłą. Obie były przeciętne. Ale nie tylko o kawę chodzi w piciu kawy. Przede wszystkim lubimy siedzieć i gapić się. Tuż koło kawiarnianego płotka rozsiadła się Pani z owocami, jogurtami i jajkami. Nie szło jej za dobrze, ale po jaja ciągle ktoś podchodził. Pani sprzedawała jaja w pakiecie z pakiecikiem pieprzu i łyżeczką. Zaintrygowała nas ta popularność jaj, że skusiliśmy się na zakup jednego. Było w skorupce i gorące. Nie chcieliśmy rozkładąć się z jajem w kawiarni, więc poszliśmy do hostelu. 
Dla mnie rzeczywistość okazał się drastyczna, a dla Papasa smaczna. Embrion nie jest moim ulubionym pożywieniem. Ale wyglada na to, że tutaj to przysmak. Co kraj to obyczaj!





Fajny czas spędziliśmy w hostelu. Jednego wieczoru zasiedzieliśmy się z innymi gośćmi. Nasze dyskusje przerwała muzyka dobiegająca z przeciwnej strony ulicy. Trzech młodych Laotańczyków śpiewało swoje piosenki i robili to tak od serca, że aż nas zatrzymało. Nie rozumieliśmy słów, sama melodia też nie porywała, ale sposó w jaki śpiewali poruszał. Z najgłębszego serca śpiew. Szkoda, że nie mogę Wam tego odtworzyć.




Żegnamy Luang Prabang. Za mało mamy czasu, żeby siedzieć bez końca w jednym miejscu.
Jeżeli traficie tutaj pamiętajcie, ta Pani robi najlepsze crepes:



Nie dajcie się zwieść polskiemu napisowi z poniższej fotki. Ta Pani nie za bardzo zna się na swojej robocie.

Po raz pierwszy w ciągu wielu naszych podróży proszeni byliśmy w obu hotelach w Luang Prabang o zdejmowanie obuwia. O ile w pierwszej miejscówce było dosyć czysto i chodzenie na boso nie specjalnie szkodziło, o tyle w hostelu wydawało sie czasami, że na zewnątrz i wewnątrz stopień czystości jest podobny.


Tutejszy Pan Kiciuś. Siedzi w centralnym punkcie przy wejściu do hostelu


W ogóle kotów tu mnóstwo i bardzo śmiało sobie poczynaja.


Ten osobnik siedział między ludźmi na ławce w naszej jadłodajni i nic nie było w tanie go poruszyć.






































Kolejne miejsce, które wybraliśmy to Nong Khiaw.






Brak komentarzy:

Prześlij komentarz