niedziela, 15 lutego 2015

Mamas&Papas jadą z powrotem do Tajlandii (wpis 22.)

Champasak opuszczaliśmy bardzo wcześnie. Pan w hotelu wyjaśnił nam, że żeby wydostać się stąd, trzeba to zrobić do ósmej. Potem już nic nie jedzie. Powiedział, że biletów nie można kupić, ale on dla nas zatrzyma autobus. Mamy tylko być gotowi po siódmej. Trochę nie bardzo nas to urządzało, bo co będzie, jeżeli autobus będzie pełny? Mogliśmy też popłynąć do Pakse łódką, ale Pan powiedział, że łódka raz jest, raz jej nie ma. Zresztą ja nie byłam napalona na tą formę transportu. Widziałam tyle jednostek pływających w bardzo nadwyrężonym stanie, że nie chciałam sprawdzać naocznie, czym ewentualnie mielibyśmy płynąć. Nie mając wyboru zdecydowaliśmy się czekać na autobus.


Postanowiliśmy przejść się po miasteczku. Idąc natrafiliśmy na napis informujący o możliwości zakupu biletów do ...Pakse. Czyli jednak można?! Miła Pani sprzedała nam bilety na godzinę siódmą. Tyle, że nie było odbioru spod hotelu. Trzeba było pofatygować się kawałek do miasta.
Rano (a właściwie w nocy, ciemno było) zwlekliśmy się, żeby zdążyć na pojazd. Idąc na miejsce zbiórki mieliśmy okazję zobaczyć coś ciekawego. Wcześniej mieliśmy ochotę popatrzeć na wędrówki mnichów o świcie w celu zebrania jedzenia. Nigdy nie udało się wstać. Teraz nie pamiętając o tym zwyczaju mieliśmy okazję zobaczyć misterium na własne oczy. Mnisi chodzą wzdłuż drogi. Ludzie, którzy chcą ich obdarować jedzeniem, klęczą na poboczu. Kiedy mnich podejdzie, wkładają mu do jego naczynia dary, a ten odmawia modlitwę. Jak zauważyłam dostawali głównie gotowany ryż. Bardzo rzadko coś jeszcze. Ludzie obdarowują mnichów klęcząc. W tej kulturze (religii) obdarowywać jest łaską i darujący musi być wdzięczny, że mnich od niego przyjął dar. 

 ,

Okazało się, że będziemy jechać "autobusem", który jest ciut większym tuk-tukiem czyli songthaew. Jest to środek lokomocji wykorzystywany przez tubylców. Nasz "autobus" wypełniony był po brzegi. Nie tylko ludźmi. Głównie pakunkami. Ludzie jechali na targ. i my też zostaliśmy właśnie tam dowiezieni.



Pakse jest naszym małym przekleństwem. Zdecydowanie nie polecamy tego miejsca. Niestety, musieliśmy tam trafić jeszcze raz, żeby złapać coś, co nas podwiezie do granicy laotańsko-tajskiej.
Jak tylko dojechaliśmy na targowisko, dopadła nas chmara tubylców oferujących podwózki dokąd tylko zechcesz.
Szybko zwinęliśmy się stamtąd. Wydawało nam się, że wiemy, gdzie się znajdujemy. "Wydawało się" to bardzo trafne określenie. Trafiliśmy pod inny market niż ten, przy którym byliśmy w czasie naszego poprzedniego pobytu w Pakse. Zdezorientowani postanowiliśmy wziąć tuk-tuka i podjechać do centrum. Tam przynajmniej wiedzieliśmy mniej więcej co i jak.
Stamtąd wzięliśmy kolejnego tuk-tuka. Trafiliśmy na bardzo fajnego Pana. Zresztą nie nadawał się do tego zawodu. Grzeczny, nieśmiały. Jak podeszliśmy do niego, doskoczył do nas od razu inny tuktukowiec. A nasz Pan grzecznie się skłonił i chciał się wycofać. My jednak zignorowaliśmy tego drugiego. "Nasz" Pan tuktukowiec podał nam śmieszną cenę za kurs. Pojechaliśmy. Ten nieśmiały człowiek mówił dobrze po angielsku (uczy się sam w domu) i po francusku. Miał, widać było, horyzonty. Najprawdopodobniej trafił do branży przymuszony sytuacją życiową i nie pasował tam zupełnie.

Zawiózł nas na stanowisko minivanów, które wożą ludzi do granicy. Tam się pożegnaliśmy.




Zapłaciliśmy za minivana, zapakowaliśmy się i ....nic. Po pewnym czasie kierowca zaproponował, że jeżeli dopłacimy drugie tyle, to ruszy od razu nie  czekając, aż minivan zapełni się. Wzgardziliśmy propozycją i czekaliśmy długo. W sumie i tak nikt dodatkowy nie zgłosił się. Wreszcie ruszyliśmy.



Tego dnia było strasznie gorąco. Chyba nasz kolejny rekord. W tej żarówie musieliśmy przejść przez granicę. Niby niezbyt długi marsz, ale....Uffff! Granica po laotańskiej stronie wygląda dosyć przaśnie.



Nie lubię przekraczania granic. Urzędnicy są nadęci i niesympatyczni. Tym razem było zupełnie inaczej. Funkcjonariusze jacyś tacy ludzcy. 
Tajski pogranicznik był wręcz fajny. Najpierw podszedł do nas, gdy wypełnialiśmy papiery i udzielił nam paru wskazówek, które usprawniły przekroczenie granicy. Potem, już na punkcie granicznym, żartował i był bardzo sympatyczny.
Do mnie wołał Blanka (tak mam na drugie imię). Jak próbowałam poprawić go, śmiał się i dalej tytułował mnie Blanka. Potem powiedział, że zna tylko jednego Polaka - Lecha Wałęsę. Prawie codziennie widuje go w telewizji. Wbił mi wizę i bardzo szczegółowo poinformował co i jak. Okazuje się, że można być sympatycznym i uśmiechniętym człowiekiem również będąc funkcjonariuszem w Azji. Budujące!

Po tajskiej stronie oczywiście dopadli nas tubylcy oferujący wszystko. Udało nam się jednak dotrzeć na dworzec autobusowy i bez naciągaczy dojechać do Ubon Ratchathani.
Pierwotnie planowaliśmy przesiąść się tam i jechać dalej bez noclegu. Zrobiło sie jednak na tyle późno, że zdecydowaliśmy się zostać jedną noc. Czytaliśmy opinie, że to miasto to nic ciekawego, ale skoro trzeba, to zostaliśmy.
Okazało się, że miasto jest fajne i przedłużyliśmy pobyt. O tym napiszę innym razem. Najważniejsze, że król znowu nas powitał i to nawet w asyście czołgu!



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz