Kolejny raz trafiliśmy na tył mini vana. Tym razem postanowiłam nie czepiać się laotańskich dróg w ogóle. Okazuje się za każdym razem, że może być gorzej. Tak było w drodze z Phonsavan do Pakxan. Momentami drogi poprostu nie było. Wyobrażam sobie, że na takich bezdrożach jadą uczestnicy Rajdu Paryż-Dakar. Dosłownie! Na niektórych odcinkach tak to wyglądało. Nie policzę, ile razy razy musiałam ratować moją biedną głowę przed uderzeniem w sufit, a ile razy nie udało się. Jazda była uciążliwa , ale obfitowała w wiele zabawnych dla nas sytuacji. Np. przyjrzyjcie się dokładnie, czego nie można robić w laotańskim busie.
Pod nogami muszą być pakunki. My chodzliśmy po wierzchu. |
Jedziemy |
Przede wszystkim bus zatrzymuje się wg nie bardzo nam zrozumiałego schematu. Jest postój, za pięć minut kolejny. Po kolejnych kilku minutach następny. Czasami jest ładowanie jakichś pakunków, a niekiedy nie wiemy, o co chodzi. Za każdym razem tubylcy błyskawicznie rozłażą się nie wiadomo dokąd. Nieważne, czy jest to postój po dłuższej jeździe, czy kilka minut po poprzednim. Oni wciąż mają coś do załatwienia. Szczytem naszego zdumienia był ostry krzyk jednej z pasażerek, po którym kierowca błyskawicznie zahamował. Okazało się, że Pani chciała kupić makaron na mijanym straganie. W Laosie sprzedają makaron ugotowany, który ludzie kupują na ogół w ilościach mierzonych w ...reklamówkach. Nasz Pani kupiła dwie reklamówki makaronu i zadowolona wróciła do busa. W międzyczasie ludzie oczywiście rozleźli się nie wiadomo dokąd i kolejny postój zaliczony. Nieważne, że ostatnim razem bus zatrzymywał się bardzo niedawno temu. Ogólnie atmosfera w busie bardzo swobodna. Ryczy lokalna miłosna muzyka puszczana przez kierowcę, drą się dzieciaki i lokalsi wydzierają się rozmawiając przez komórki. Na dodatek wszystkie komórki dzwonią jednym dzwonkiem "Nokia tune".
W każdym busie oprócz kierowcy jest oczywiście "kierownik". Nasz był bardzo wyluzowany. Podszedł do Pani z dzieckiem. Powiedział, żeby wzięła dziecko na kolana. Usiadł sobie obok i od razu rozłożył siedzenie do pozycji leżącej nokautując Hiszpana z tylnego siedzenia, który nie spodziewał się ataku z tej strony. Nota bene, po jego akcji z rozłożeniem siedzenia, inni tubylcy, jak na komendę, też zaczęli rozkładać siedzenia.
Kierownik to bardzo ważna postać w podróżnej stronie Laosu. Ale i on niewiele może, jak natknie się na białasów, a nie mówi po angielsku. W którymś momencie kierowca i kierownik zatrzymali się i coś zaczęli mówić do mnie i do Papasa. Nie zrozumieliśmy nic. Powtórzyli parę razy i zrezygnowali. Nie mamy pojęcia, czym zaskarbiliśmy ich uwagę. Grzecznie siedzieliśmy i obijaliśmy sobie głowy. Mamy nadzieję, że sprawialiśmy kłopotu tłuczeniem głowami o sufit.
Transport publiczny jest bardzo przyjazny ludziom. W zasadzie przystanki są tam, gdzie jest potrzeba. Widzieliśmy, jak jakaś Pani zgłosiła się do busa po odbiór świeżego mięsa. Inny Pan miał do przekazania przesyłkę do rąk własnych w mijanej wiosce. Wszystko dla ludzi!
Na jednym z przystanków wsiadł pijany milicjant (policjant?). Ależ od niego waliło ryżowym bimbrem! Usiadł obok Papasa. A to go za nogę złapał, a to trochę poopowiadał. Dobrze, że szybko wysiadł.
Dojeżdżając do Pakxan zobaczyliśmy, że miasto jakieś takie nie za ciekawe. Postanowiliśmy pojechać dalej na południe. Udało się nam zasięgnąć języka w autobusie stojącym w pobliżu. Trafiła nam się Pani mówiąca trochę po angielsku. Ów autobus właśnie ruszał, więc wsiedliśmy i ruszyliśmy dalej. W ciągu 5-10 minut znowu byliśmy w drodze, bo nie było czasu na głębsze zastanawianie się. Wzbudził troszkę nasze obawy fakt, że autobus ruszył dokładnie w kierunku, z którego przybyliśmy. Stwierdziliśmy, że najwyżej wysiądziemy zaraz jakby co. Papas, człowiek wielkiej wiedzy, stwierdził, że słońce mamy po prawej stronie, więc na pewno jedziemy na południe, czyli tam, gdzie zmierzamy. I wkrótce wstąpiliśmy do raju. Nie dość,że przesiedliśmy się z mini vana do autobusu, to na dodatek jechaliśmy normalną, piękną jezdnią, jakiej wcześniej nie doświadczyliśmy. Ja mogłabym jechać i jechać, mimo, że autobus był zdezelowany i ciasny. Moja głowa była tak daleko od sufitu, że prawie popadłam w euforię.
Pani angielskojęzyczna pogoniła Panią, obok której usiadłam, żeby Papas mógł usiąść obok mnie. Cóż za organizacja!
I tak dojechaliśmy do Thakhek.
Nie znaliśmy wcześniej tej nazwy i nie planowaliśmy pobytu, ale skoro los nas tam zawiózł.....
Nie jest to miejscowość bardzo turystyczna, chociaż trochę białasów tam było. Widoki mocno postkolonialne. Ciekawa architektura i fajny leniwy klimat. Doskonałe miejsce na posiedzenie i nicnierobienie. Wytchnienie i relaks.
Wzięliśmy pierwszy hotel, do którego weszliśmy. Szału nie było, ale lepszy na pewno niż ten w Phonsavan. Lepszy też mógłby być, ale nie mieliśmy siły łazić i szukać. Jechaliśmy w sumie chyba z 10 godzin i myśleliśmy tylko o prysznicu i kolacji.
Z zewnątrz hotel wygląda całkiem nieźle |
Kolacyjka |
Dla Papasa było ZA PIKANTNE! Trudno uwierzyć! |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz