Powdychaliśmy atmosferę Sajgonu i postanowiliśmy ruszać dalej.
Po krótkiej analizie za i przeciw zdecydowaliśmy się udać na północ samolotem. Bilety były niewiele droższe niż na pociąg, a podróż krótsza o 13 godzin. Czas nieubłaganie gna do przodu i musimy się naprawdę streszczać.
Właścicielka hotelu wyposażyła nas w niezbędne rady, m.in. żeby nie kupować nic na lotnisku, bo strasznie drogo i bardzo niesmacznie. Chyba chciała, żebyśmy przed wyjazdem posilili się w jej hotelowej restauracji. Mnie drugi raz nie nabiorą i nie dam wcisnąć sobie zupy instant.
Zjedliśmy na lotnisku i okazało się, że nie było wcale specjalnie drogo, a żarcie bardzo dobre.
Kolejny raz chcieli białasów nabrać. Po wjeździe do Wietnamu byliśmy zdziwieni, że nie rąbią tak bezczelnie, jak w Kambodży. Okazało się z czasem, że był to przypadek :) W jednej restauracji był jadłospis po wietnamsku z cenami o połowę niższymi niż w cenniku po angielsku. Tylko weź tu człowieku zamów z wietnamskiego menu. Pewnie znowu byłaby ZUPA :)
Cen w sklepikach nie ma, zapytani podają czasami tak absurdalne kwoty, że szczęka opada. Z drugiej strony można się targować.
Wróćmy na lotnisko.
Bezproblemowo i sprawnie przeszliśmy odprawę. Podobało nam się, że obsługa wyciągała z kolejek do odprawy pasażerów, których lot miał za chwilę startować i pomagała przyspieszyć procedury. Nam to nie przeszkadzało, bo mieliśmy jeszcze sporo czasu, a iluś osobom uratowano tyłki..
Lotnisko czyste i funkcjonalne. Samolot wygodny. Lot w porządku. I jesteśmy w Da Nang.
Dopadli nas taksiarze. Nie mieliśmy pojęcia, jak daleko jest do miasta, ile może kosztować przejazd. Wśród ofert dominowała stawka 10$, a więc wiedzieliśmy już, że faktycznie powinno to być taniej. Nie chcieli się targować, wiadomo "złotówy" przy lotniskach na całym świecie takie same. Jeden zgodził się wziąć nas na
taksometr (chyba dlatego, że wygadaliśmy się, że naszym miejscem docelowym nie jest centrum lecz sąsiednie miasto).
Poprosiliśmy na dworzec autobusowy. Zaczął nas przekonywać, że dzisiaj nie ma już autobusów do Hoi An, a on nas zawiezie za 40$. My twardo, że chcemy na dworzec, on, że dziś nie ma już kursów. Dojechaliśmy do celu, na taksometrze 141 000 dongów czyli ok 7$ (chociaż nie wiemy, czy nie wiózł nas dookoła). Facet wyskoczył z jakąś karteczką i krzyczy, że mamy dodatkowo zapłacić 15 000 za.... bilet na lotnisko. Nie kumaliśmy, o co chodzi. Gość się upiera, Papas chce się bić. W tym samym czasie podbiegł do nas facet z propozycją zawiezienia do Hoi An. Tylko szybko musimy się decydować, bo zaparkował busa w poprzek drogi i musi startować jak najszybciej. Taksiarz wymachuje biletem na lotnisko, Papas zaczyna się dymić, busiarz popędza. Zapłaciłam wg taksometru i wskoczyliśmy do busa po krótkim "how much", już bez targowania, szczęśliwi, że jednak była możliwość dotarcia do Hoi An inna niż taksówka. Zapłaciliśmy 100 000 dongów zamiast 40$ (ok. 880 000 dongów). Jechali z nami kolesie z Izraela i słyszałam, że oni utargowali mniej. No, ale targuje się przed, a nie na koniec jazdy, my nie zdążyliśmy.
Zadowoleni z powodu szybkiego transportu, ruszyliśmy do miasta poszukać hotelu. Przedwczesne to było zadowolenie, oj, przedwczesne. Główna "atrakcja" jeszcze na nas czekała.
Po jakimś czasie znaleźliśmy hotel .Pan pokazał pokój, powiedział, że jest minibar. Papas utargował trochę cenę.
I.... zaczęło się. Nie działała klimatyzacja. Przyszedł pan i uruchomił. Poszedł. Miał być minibar, ale lodówka pusta. Idziemy do pana zawiadomić, żeby nas później nie skasował za zawartość, której nie było. Przy okazji stwierdzamy, że nie działała lodówka. Przyszedł pan i zaczął szukać kontaktu. Nie znalazł. Zaczął nosić lodówkę po pokoju, wyszliśmy, żeby nie przeszkadzać. Wracamy po chwili. Pana nie ma, lodówka nie działa, a na podłodze pełno wody (chyba z tej lodówki się polała) i nie da się przejść. Wołamy pana, a on proponuje ... klapki.. Włączam komputer, nie działa wifi.. Nie wołam pana, idę do niego, a on twierdzi, że działa, że mam komputer popsuty. Mieliśmy dość. Od godziny byliśmy w hotelu i nie było możliwości odpocząć, bo ciągle coś. Postanowiliśmy zmienić hotel. Baliśmy się kolejnych niespodzianek, np. nie korzystaliśmy jeszcze z prysznica.
Pan zmienił się z uśmiechniętego człowieka w typa z wykrzywioną gębą. Zaczął nas odwodzić od pomysłu, my twardo prosimy o zwrot paszportów. W Wietnamie zawsze w każdym hotelu na wstępie zabierają paszporty, taki przepis. Przyleciał drugi typ z facjatą opryszka. Powiedzieli, że 2 godziny korzystaliśmy z pokoju mamy zapłacić 100 000 dongów, inaczej paszportów nie oddadzą. Tłumaczymy, że właśnie ciągle nie możemy skorzystać z pokoju i nie 2 godziny a jedną. Dwie godziny temu byliśmy na lotnisku w Da Nang. Miałam przy sobie bilet z godziną przylotu. Twardo stali przy swoim. Powiedzieliśmy, że wezwiemy policję. Zaśmiali się nam w twarz mówiąc "bardzo proszę, wzywajcie". Widzieliśmy, że nic nie ugramy. Policjanci pewnie znajomi i bez znajomości angielskiego. Wykłóciliśmy zapłatę 50 000, bo naprawdę byliśmy tam tylko godzinę i mieliśmy na to dowód.
Ciężki to był dzień.
Znaleźliśmy inny hotel. Wszystko wyglądało ok. Dosyć dobra cena. Na drugi dzień zajrzałam do internetu, a tam ludzie skarżą się, że pluskwy, karaluchy i ..... szczury. Co za koszmar!!!!!
Na szczęście żadnych kolegów z powyższych nie spotkaliśmy. Może dlatego, że mieliśmy pokój na samej górze.
Więcej "atrakcji" już nie spotkaliśmy, za to zaczęliśmy pobyt w przepięknym Hoi An. Miasto powaliło nas. Cudowne, klimatyczne miejsce. Na dodatek znaleźliśmy miejsce z najlepszymi sajgonkami, jakie kiedykolwiek w życiu jedliśmy!!!!!!!!!!!!!!!!