wtorek, 29 stycznia 2013

Mamas&Papas wreszcie docierają do Wietnamu

Ostatni poranek w Kambodży. Trochę żal, że tak szybko zleciało, ale nie czas na łzy. Tyle jeszcze przed nami.!!!
Dzień zaczął się trochę nerwowo. Mieliśmy zakupione przez hotel bilety autobusowe z Phnom Pehn do Sajgonu (czy jak kto woli, aktualnie nazywa się  Ho Chi Minh),  Jeździły małe busy, zbierały z hoteli gości i zwoziły na dworzec.Wstaliśmy wcześniej (brrrr) i o 8.30 czekaliśmy na odbiór. Autobus miał odjazd o 9.00, a my o tej godzinie wciąż staliśmy pod hotelem. Obsługa uspokajała nas, że spoko, że zdążymy. O 9.00 busik pojawił się. Wsiedliśmy grzecznie, a on pojechał do następnego hotelu, potem do następnego. I jeszcze jednego. Byliśmy zdezorientowani. Okazało się, że lokalny obyczaj nakazuje autobusowi czekać do skutku, aż busiki zwiozą wszystkich. Rzeczywiście pojazd grzecznie stał i ruszył po upakowaniu nas.
Miałam oczywiście przygotowane zatyczki do uszu na wypadek wystąpienia lokalnego zwyczaju ryczenia telewizorem. A tu szok!!! Było cichutko, spokojnie i nudno.
Trochę ożywił nas wjazd na prom. Tam nie było  nudno.

 wjazd na prom, ludzie ciągle próbują nam coś sprzedać
 na promie
 Papas na promie
 obrzydliwe, prawda?
Chwilę przed granicą postój na obiad. W Kambodży autobusy zatrzymują się często i na długo. Chodzi chyba o to, że kierowcy mają umowy z takimi miejscami i zatrzymują się nawet, gdy jest to trochę bez sensu. Ostatnie miejsce było najczystsze, z tych, w których byliśmy. Postanowiliśmy coś zjeść. Nie byliśmy w stanie dopytać się po angielsku, co tam dają i zamówiliśmy trochę" na pałę". Ja dostałam sałatkę, która wyglądała bardzo ładnie i składała się głównie z kości kurczaka. Nie dało się zjeść. Zamówiłam grillowanego kurczaka (na ciepło) i dostałam kurczaka gotowanego zimnego w postaci kostki z niewielką ilością mięska. Zrezygnowałam i na głodniaka pojechałam na podbój Wietnamu.
Pan pomocnik zebrał paszporty. Ucieszyliśmy się, że przejdziemy odprawę zbiorowo. A tu przed granicą zaskoczenie .Pan oddał paszporty i kazał iść do odprawy. Trudno! Zaraz po przejściu kambodżańskiej strony.... zebrał paszporty. Poszliśmy do wietnamskiej odprawy bez dokumentów. Człowiek całe życie zbiera doświadczenia. Stanęliśmy w kolejce bez paszportów.. Dopiero jakimś czasie kapnęliśmy się, że nasze dokumenty są w budce. Najwyższy Wietnamski Mundurowy Urzędnik decydował, kto i kiedy jest odprawiony. Odprawiony szczęśliwiec słyszał swoje nazwisko lub coś podobnie brzmiącego i już mógł iść dalej. W sumie człowiek nie jest potrzebny. Pan obrabia dokument i przez pośrednika podaje dalej. Na kambodżańskiej granicy było fajniej. Znowu pobierali odciski wszystkich dziesięciu palców i człowiek czuł się człowiekiem :)
Dziwnym trafem białasy zostały odprawione jako ostatni. Mimo, że byliśmy w mniejszości i statystycznie prawdopodobieństwo takiego rozkładu kolejki jest prawie równe zero, dokumenty białasów ułożyły się Najwyższemu Wietnamskiemu Mundurowemu Urzędnikowi wszystkie razem i na końcu. Papas twierdzi, że doszukuję się nie wiadomo czego. Ale swoje wiem :) i wcale się nie obraziłam. Prawdopodobnie kolejny lokalny zwyczaj :))))

 przejście graniczne za nami

Wjechaliśmy do Wietnamu. Pierwsze spostrzeżenia z okien autobusu: bieda jakby mniejsza i czyściej. Byliśmy zaskoczeni, że Wietnam wyraźnie odstaje na plus od Tajlandii i Kambodży.
Szok największy i smutek nieogarniony - nie widać tuk-tuków :((( 
W szponach totalnej nudy dotarliśmy do Sajgonu (brzmi prościej niż Ho Chi Minh, prawda?). Jest to ogromne miasto (7 mln mieszkańców). Autobus wyrzucił nas gdzieś i zgarbiliśmy się, co dalej?. Po iluś tam minutach rozglądania się weszliśmy do kawiarni, gdzie przemiła obsługa nie mogła nam pomóc, bo oczywiście nie mówili po angielsku. Na szczęście było wifi. Odpaliliśmy mapy i poprosiliśmy o pomoc młodych ludzi pijących kawę przy sąsiednim stoliku. Onaleźli trasę na mapie, zamówili nam taksówkę i wreszcie dotarliśmy do celu.
Pod hotelem chcemy płacić, a taksówkarz twardo, że w dolarach nie chce. Już w kawiarni musieliśmy długo prosić, żeby wzięli w dolarach, a taksiarz mówi "nie" i koniec gadki.. To też nas zaskoczyło bardzo. W Tajlandii i Kambodży bardzo chętnie brali dolce, a w tej drugiej to wręcz ceny podają w $.  Wietnam znów okazał się inny.
W tej chwili miałam chrzest bojowy w PRZECHODZENIU PRZEZ JEZDNIĘ W SAJGONIE. Wielu z Was widziało pewnie na youtube filmiki pokazujące tą czynność. 
 Miałam farta, bo nie miałam czasu się zastanawiać. Musiałam wysiąść z taksówki na stronę jezdni i pójść do hotelu po kasę. Papas siedział przyblokowany i padło na mnie. Teoretycznie byłam przygotowana. Powtarzałam sobie mantrę "iść powoli, równym tempem, iść powoli, równym tempem....". I doszłam bez problemu. Mogę wyznać z pełną odpowiedzialnością za słowo, że mimo iż wygląda to strasznie, jest łatwiejsze niż przejście przez ulicę w Polsce. Tam jeżdżą dziko, ale bez chamstwa. i prostactwa. Jak jest u nas, wiecie bardzo dobrze. Łazimy teraz w tym dzikim zbiorowisku pojazdów jak po swoim pokoju.
Oczywiście przy meldowaniu w hotelu znowu Azjaci pokazali, że myślą troszkę inaczej. Zarezerwowaliśmy pokój trochę droższy, ale z oknem itd. Pokój był oznaczony jako typ B. Nas wsadzili do pokoju typu A. Próbowałam wyjaśnić. Miła pani wytłumaczyła mi grzecznie, że pokój A to pokój B i A jest lepszy, bo ma klimatyzację.  Ręce bolały od tłumaczenia. Na szczęście nie był zły i odpuściliśmy :)
Sajgon podobał się nam. Skupiliśmy się na China Town. Poszliśmy na kolację. Głodni po porażce z poprzednim żarciem. Zamówiliśmy zupę, bo..... wszędzie tylko zupa była. Papas szczęśliwy, zajadał, aż mu się uszy trzęsły. Ja próbowałam zjeść, ale nie lubię azjatyckich zup:(   Papas skończył moją michę, a moja gehenna głodowa trwała.

 Papas zajada
moja zupa



China Town nocą

Poszliśmy do sklepu. Dziwny tam asortyment. Złaziliśmy wszystko i kupiliśmy jogurt i jakieś puszki. Okazały się bardzo słabe w smaku. Pewne produkty super wyglądały ale doszliśmy do wniosku, że to dla psów. Papas współczuł mi bardzo i powiedział, żebym to wzięła, a on nikomu nie powie...... Dobry człowiek, nieprawdaż?!

To mi Papas zaproponował

Poszliśmy jeszcze raz w miasto, licząc, że coś jednak znajdziemy oprócz zup. I znaleźliśmy!!! Sajgonki!!! Uwielbiam sajgonki, Papas zresztą też. Kupiliśmy 10szt i zasiedliśmy do uczty. Tfu, najgorsze sajgonki w życiu. Nawet Papas, który zeżre wszystko, po dwóch skapitulował (ja jedną zjadłam, ale bardzo głodna byłam).
Być może to, co do tej pory jedliśmy to były podróby, a te były prawdziwe sajgonki z Sajgonu. One nie były jakieś stare, czy niepewne. Po prostu miały tak specyficzny smak, że wymiękliśmy. Tubylcy jedli je ze smakiem.
I tak głodna poszłam spać w mieście, gdzie gary z żarciem stoją na każdym rogu. Moje azjatyckie wspomnienie....

2 komentarze: