piątek, 23 stycznia 2015

Mamas&Papas i podróż sentymentalna (wpis 3.)

Byliśmy już w Bangkoku dwa lata temu. Mieszkaliśmy wówczas w okolicy Khao San (to taki Monciak czy Krupówki). Sądziłam, że obecny pobyt będzie podobny. Jednak fakt, że zamieszkaliśmy w China Town zmienił optykę i odbieram teraz Bangkok inaczej. Oczywiście nie są to kosmiczne różnice, ale zamieszkanie w tak turystycznej okolicy jaką jest Khao San stępia wrażenia. W sumie najbardziej turystyczne części miast na całym świecie mają dużo wspólnego. Tłumy i komercja.
W China Town też są tłumy, ale turyści giną trochę wśród tubylców. Można lepiej poczuć azjatyckość tego miejsca. Do chińskiej dzielnicy przylega Little India. Mieszkają tam Sikhowie, których przodkowie przybyli do Bangkoku w latach świetności stosunków handlowych Indii i Syjamu w XIX wieku. Sikhów wyróżnia strój. Noszą się podobnie z obowiązkowym turbanem na głowie.
Udało nam się znaleźć świątynię Sikhów. Mogliśmy wejść do środka, ale robienie zdjęć jest zabronione. Przy wejściu trzeba było zdjąć nie tylko buty, ale i skarpetki. Wręczono nam chustki na głowę. Ani kobieta, ani mężczyzna nie może wejść z odkrytą głową. Na szczęście świątynia mieściła się na 4 piętrze, więc zdążyliśmy strzelić fotkę w windzie.



Świątynia była bardzo przestronna, widna i .... skromna. Miała swój charakter i pewne piękno, ale na pewno nie rozproszy uwagi modlących się.

Bangkok jest tyglem narodowości. Oprócz Tajów, Chińczyków i Sikhów, żyją tam też Japończycy, Amerykanie, Europejczycy, Malezyjczycy i inne mniejsze grupy.
Tak samo jak nie jest to miasto jednorodne narodowościowo, ma też wiele twarzy. Z jednej strony strasznie biedne dzielnice, w których ludzie żyją i pracują na poziomie cywilizacyjnym znanym w Europie wiele lat temu. Z drugiej strony dzielnice nowoczesne o imponującej architekturze. Oczywiście każde większe miasto ma różne oblicza, niemniej rozwarstwienie tutaj bardzo bije po oczach.

Po odwiedzeniu terenów Sikhów zdecydowaliśmy się wybrać w podróż sentymentalną do miejsca, gdzie byliśmy dwa lata temu. Nie chodziło nam bynajmnie o Khao San. Chcieliśmy zjeść obiad w miejscu, gdzie jedliśmy po raz pierwszy po przyjeżdzie do Bangkoku. Zapamiętaliśmy dobrze tą miejscówkę. Tam był nasz pierwszy tajski posiłek i był przepyszny. Właściciel też zapadł nam w pamięć, bo był niesamowity.
Przeżyliśmy wielki zawód. W tym miejscu rządził ktoś inny. Poszliśmy w drugie miejsce, gdzie kiedyś jadaliśmy. Tam nie zmieniło się nic. To samo menu. Ludzie obsługujący również. I na dodatek niespodzianka! Siedział tam ten sam biały mężczyzna, który był również dwa lata temu. Zapamiętaliśmy go, bo był charakterystyczny w wyglądzie i zachowaniu. Papas zaczepił naszego ziomala. Dowiedzieliśmy się, że jest Indianinem z Kanady i od 11 lat przez 6 miesięcy w roku mieszka w Bangkoku. Zrobiliśmy sobie razem fotkę i facet zażartował, że jak mamy zdjęcie z nim, to możemy pokazać na Imigration i bez problemu dostaniemy wizę na 6 miesięcy. To spotkanie było naprawdę fajną przygodą.





W okolice Khao San popłynęliśmy łodzią. Rewelacja!!! Podróż trwała bardzo krótko, wprost błyskawicznie! Wsiadanie i wysiadanie odbywały się locie. Pierwszy raz w życiu odczułam na własnej skórze jak fantastycznym rozwiązaniem jest wodny transport w mieście. Zwłaszcza w tak bardzo zakorkowanym. Zamiast godziny jazdy miastem, dziesięć minut wodą. Na dodatek wiatr fantastycznie chłodzi. Teraz cały czas staramy się korzystać z tego rodzaju transportu. Bilet w łódce prywatnej kosztuje 40Bath, w publicznej 15Bath. 
Jest też dreszczyk emocji. Statki są z reguły stare i często nie budzą zaufania.  W momencie nasilenia ruchu statków (godziny szczytu) przy pirsach jest bardzo ciasno. Jedne statki właśnie odpłynęły, inne zabierają pasażerów, a kolejne czekają w niebezpiecznej bliskości na możliwość zacumowania. Ciasno, głośno, szybko. Fajne doświadczenie.













Brak komentarzy:

Prześlij komentarz