W
Angeles znaleźliśmy się trochę przez przypadek. Nie jest miejsce
polecane przez kogokolwiek. Nam trafił się dosyć fajny lot z wyspy
Palawan na wyspę Luzon, a lądowaliśmy w Clark, parę kilometrów
od Angeles. Filipiny są krajem wyspiarskim i samolot jest
najdogodniejszą opcją. Nie mamy z góry określonych celów, więc
kierujemy się przede wszystkim ceną biletów. Lecimy tam, gdzie
można dostać się tanio.
Angeles
było naszą miejscówką na przeczekanie do następnego lotu. Wyszło
trzy dni. Miasto typu „nic nadzwyczajnego”, ale nie żałujemy,
że tam trafiliśmy. Popatrzyliśmy na życie Filipińczyków
niezdominowane przez przemysł turystyczny.
Miasto
ładne nie jest. Jakieś takie bure. Jest dosyć biednie, ale widać
też enklawy dla zamożniejszych ludzi.
W ramach eksploracji miasta zapuściliśmy się również do centrum handlowego. Olbrzymie!!! W środku m.in. lodowisko, sklep wyłącznie z klapkami-japonkami, ogromna księgarnia... Tylko z żarciem słabo i wylądowaliśmy w ....McDonald's. Po filipińskich doświadczeniach kulinarnych McDonald's nadal nie przebija się za wysoko w moim rankingu.
Trochę się pobyczyliśmy w Angeles. Nawet na jedzenie mniej narzekaliśmy, wszak za rogiem jest tajska knajpa, a tuż za drzwiami hostelu restauracja dla amerykańskich weteranów.
Atrakcji
dostarczyły nam nadchodzące wybory. Nie wiemy, jakiego to stopnia
głosowanie – lokalne czy parlamentarne. Pewnego popołudnia
usłyszeliśmy przez okno jakąś muzykę. Wybiegliśmy na zewnątrz.
Tanecznym krokiem szła jakaś grupa. Okazało się, że była to
zagrywka przedwyborcza. Kandydat uścisnął dłoń Papasa. Do mnie
zasalutował. Myślał może, że jesteśmy Amerykanami mieszkającymi
na Filipinach i mamy prawo wyborcze. Nie zagłosujemy na kandydata,
ale muzyki posłuchaliśmy. Młodzież zdążyła nagrać krótki
filmik.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz