niedziela, 27 stycznia 2019

Banda Papasa odkrywa inną stronę Filipin (wpis 17.)




W Angeles znaleźliśmy się trochę przez przypadek. Nie jest miejsce polecane przez kogokolwiek. Nam trafił się dosyć fajny lot z wyspy Palawan na wyspę Luzon, a lądowaliśmy w Clark, parę kilometrów od Angeles. Filipiny są krajem wyspiarskim i samolot jest najdogodniejszą opcją. Nie mamy z góry określonych celów, więc kierujemy się przede wszystkim ceną biletów. Lecimy tam, gdzie można dostać się tanio.

Angeles było naszą miejscówką na przeczekanie do następnego lotu. Wyszło trzy dni. Miasto typu „nic nadzwyczajnego”, ale nie żałujemy, że tam trafiliśmy. Popatrzyliśmy na życie Filipińczyków niezdominowane przez przemysł turystyczny.

Miasto ładne nie jest. Jakieś takie bure. Jest dosyć biednie, ale widać też enklawy dla zamożniejszych ludzi.























W ramach eksploracji miasta zapuściliśmy się również do centrum handlowego. Olbrzymie!!! W środku m.in. lodowisko, sklep wyłącznie z klapkami-japonkami, ogromna księgarnia... Tylko z żarciem słabo i wylądowaliśmy w ....McDonald's. Po filipińskich doświadczeniach kulinarnych McDonald's nadal nie przebija się za wysoko w moim rankingu.















Trochę się pobyczyliśmy w Angeles. Nawet na jedzenie mniej narzekaliśmy, wszak za rogiem jest tajska knajpa, a tuż za drzwiami hostelu restauracja dla amerykańskich weteranów.








 

Atrakcji dostarczyły nam nadchodzące wybory. Nie wiemy, jakiego to stopnia głosowanie – lokalne czy parlamentarne. Pewnego popołudnia usłyszeliśmy przez okno jakąś muzykę. Wybiegliśmy na zewnątrz. Tanecznym krokiem szła jakaś grupa. Okazało się, że była to zagrywka przedwyborcza. Kandydat uścisnął dłoń Papasa. Do mnie zasalutował. Myślał może, że jesteśmy Amerykanami mieszkającymi na Filipinach i mamy prawo wyborcze. Nie zagłosujemy na kandydata, ale muzyki posłuchaliśmy. Młodzież zdążyła nagrać krótki filmik.

 





 


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz