Następnym etapem jest
Port Barton. Wybraliśmy van jako środek transportu. Rankiem
poszliśmy jeszcze na rozpaczliwe poszukiwanie miski. Wybraliśmy
wietnamską knajpkę. Mało była wietnamska, ale lepsza niż stricte
filipińskie miejsca.
Przed wyjazdem
czytaliśmy, że jedzenie na Filipinach to nie to samo co w Tajlandii
czy Chinach, ale nie spodziewaliśmy się, że jest tak
masakrycznie.
Rozumiem już dlaczego
nigdy nie spotkałam restauracji filipińskiej. Pełno na całym
świecie restauracji chińskich, hinduskich, francuskich, włoskich i
innych, ale filipińskiej nigdzie nie widziałam. Ich kuchnia jest
tak nieciekawa, że klapa ewentualnego restauratora murowana.
Większość naszej
energii pochłania szukanie miejsc z jedzeniem. Następnie na ogół
wielkie rozczarowanie. Potem wielogodzinne dyskusje pod tytułem „jak
można tak spieprzyć potrawę”. Przy czym słowo „spieprzyć”
absolutnie nie dotyczy używania pieprzu. Miejsce, do którego po
przyprawy płynęły setki ludzi od setek lat, nie używa przypraw w
ogóle. Składniki, z których przygotowują potrawy, są takie same,
jak np. w Tajlandii. Smaku nie ma wcale. Zaczęliśmy używać
również enklaw z zachodnim jedzeniem. I wcale nie jesteśmy
szczęśliwi. W Port Barton nie będzie lepiej.
W Port Barton znaleźliśmy
miejsce z naszymi polskimi zapiekankami (właściciel Polak), jak
również racuchy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz