czwartek, 10 stycznia 2019

Ostatni dzień w Bangkoku (wpis 6.)




Ten wpis umieszczam z ogromnym opóźnieniem. Miałam mega kłopoty z internetem.

Ostatni dzień w Bangkoku. Trochę za wiele czasu przespaliśmy, ale to nieuniknione przy zmianie strefy czasowej i po okresie ciężkiej pracy.

W ten ostatni dzień postanowiliśmy udać się do Jim Thompson Museum. Byliśmy w Bangkoku wiele razu, ale wcześniej nie słyszeliśmy nic o tym miejscu. Ada wynalazła je na tripadvisor.com. Opinie były wyśmienite, więc postanowiliśmy sprawdzić to osobiście.

Najpierw śniadanko w sąsiedztwie. Piotruś złapał lenia, więc litościwie przynieśliśmy mu prowiant. Ada zaliczyła kolejny kulinarny azjatycki eksperyment. Jest miłośniczką gofrów i gdziekolwiek w świecie natknie się na ten przysmak, niezwłocznie rozpoczyna proces testowania. Niestety, często jest zawiedziona. Te, które zakupiła ostatnio, okazały się być naszpikowane jakimiś glutami, których nie dało się wydłubać, ani tym bardziej zjeść. Globalizacja ma się świetnie. Azja ma swoje pyszne i niepowtarzalne smaki, ale próbuje wchłaniać pomysły ze świata zachodniego i na ogół dla nas stamtąd trudne do przełknięcia. Trudno się jednak dziwić. My w Europie też kombinujemy z potrawami z bardzo daleka.

Spróbowaliśmy mangostanu, pyszny owoc. Zdjęcie poniżej. W Polsce nie widziałam, ale może słabo patrzę.




Po nakarmieniu Piotrusia, udaliśmy się na ostatnią wycieczkę. Trochę jeszcze się pogapiliśmy z autobusu na miasto, ale to już naprawdę ostatki. Dotarliśmy do Jim Thompson Museum.










 
 
Jim Thompson (1906-1967) był ciekawą postacią. Obywatel USA, który po epizodzie w armii podczas wojny zakochał się w Bangkoku i powrócił tu, żeby osiąść na stałe. Wśród wielu spraw, którymi się zajmował, najważniejszą jest przywrócenie Tajlandii jedwabiu. Pojeździł po kraju i wyszukał na wioskach ostatnich znawców tematu. Odtworzył cały proces. Wybudował w Bangkoku chatę, w zasadzie częstokroć przenosił oryginalne elementy z innych miejsc. W 1967 roku zaginął w Malezji. Do dzisiaj nie ustalono, co się stało. Nieszczęśliwy wypadek, zabójstwo, porwanie czy może celowe zniknięcie. Nam najbardziej przypasowała ostatnia wersja. Wyglądał trochę jak tajny agent.

Po dziesięciu latach od tego wydarzenia sąd upaństwowił posiadłość i teraz jest tam muzeum i fundacja imienia Thompsona, która z zysków z muzeum utrwala i propaguje myśl patrona i dziedzictwo artystyczne i kulturalne Tajlandii w ogóle.

Miejsce bardzo nam się spodobało. Miał facet talent! Niestety, prawie nigdzie nie można było robić zdjęć. Mimo, że było trochę daleko do tego miejsca, ale opłacało się wybrać.

 









 

Po muzeum rozdzieliliśmy się z Adą i Piotrem. Chcieliśmy z Papasem znaleźć kolejną muzułmańską enklawę, ale zabłądziliśmy i ostatecznie, jedynym, czego pragnęliśmy, było znalezienie stacji metra i ustalenie, jak się dostać z powrotem do hostelu.











Dzięki sms-om z Adą udało nam się wreszcie ustalić, jak trafić z powrotem.

Był to jednak tylko moment radości. Kiedy weszliśmy na peron, zobaczyliśmy nieprzebrane tłumy i usłyszeliśmy komunikaty po angielsku, że są problemy. Ustawiliśmy się w kolejkę do pociągu i po 10 minutach weszliśmy do przybyłego pojazdu ..... jako ostatni. Za nami stały tłumy do co najmniej dwóch następnych pociągów i ludzie wciąż dochodzili. Dobrze, że wychowaliśmy się za komuny, więc posiedliśmy sztukę wepchnięcia się do pociągu, który NA PEWNO nie jest w stanie przyjąć choćby jednej osoby :)

Podróż się dłużyła. Długie postoje po drodze. Najważniejsze, że byliśmy w pociągu, a nie na peronie. Tyle, że musiałam mocno skupiać się na moich tajnych miejscach z paszportami, kartami, dolarami. Takie tło zawsze sprzyja złodziejaszkom. A tych nie brakuje nigdzie.

Przed ostatnią stacją zgasło światło i pociąg zahamował. Miałam już w głowie czarny scenariusz postoju pod ziemią w napakowanym do granic możliwości pociągu, bez klimy i po ciemku. Ale na szczęście po paru sekundach pociąg ruszył i po chwili mogliśmy wysiąść.

Teraz jeszcze tylko przesiadka i patataj! Do hostelu! Udaliśmy się (przez pomyłkę ) na przystań. Tam wsiedliśmy na statek, który zawiózł nas za darmo do Asiatique (to miejsce, które odwiedzilismy pierwszego wieczora i nie spodobało się nam bardzo). Za darmo i bez zawijania dokądkolwiek.

Udało się! Dotarliśmy do bazy! Okazało się, że Ada i Piotr też wkopali się w problemy pociągowe. Oni czekali dużo dłużej. Trzy pociągi odjechały bez nich. Nadaliśmy im patent ze statkiem. Dojechali godzinę po nas (po drodze kolacja w arabskiej hali).

 


Teraz już mogliśmy rozpocząć pakowanie i planować wyjazd na lotnisko na samolot na Filipiny.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz