Ten wpis umieszczam z ogromnym opóźnieniem. Miałam mega kłopoty z internetem.
Ostatni dzień w Bangkoku. Trochę za wiele czasu przespaliśmy, ale to nieuniknione przy zmianie strefy czasowej i po okresie ciężkiej pracy.
Ostatni dzień w Bangkoku. Trochę za wiele czasu przespaliśmy, ale to nieuniknione przy zmianie strefy czasowej i po okresie ciężkiej pracy.
W ten ostatni dzień postanowiliśmy
udać się do Jim Thompson Museum. Byliśmy w Bangkoku wiele razu, ale
wcześniej nie słyszeliśmy nic o tym miejscu. Ada wynalazła je na
tripadvisor.com. Opinie były wyśmienite, więc postanowiliśmy
sprawdzić to osobiście.
Najpierw śniadanko w sąsiedztwie.
Piotruś złapał lenia, więc litościwie przynieśliśmy mu
prowiant. Ada zaliczyła kolejny kulinarny azjatycki eksperyment.
Jest miłośniczką gofrów i gdziekolwiek w świecie natknie się na
ten przysmak, niezwłocznie rozpoczyna proces testowania. Niestety,
często jest zawiedziona. Te, które zakupiła ostatnio, okazały się
być naszpikowane jakimiś glutami, których nie dało się wydłubać,
ani tym bardziej zjeść. Globalizacja ma się świetnie. Azja ma
swoje pyszne i niepowtarzalne smaki, ale próbuje wchłaniać pomysły
ze świata zachodniego i na ogół dla nas stamtąd trudne do
przełknięcia. Trudno się jednak dziwić. My w Europie też
kombinujemy z potrawami z bardzo daleka.
Spróbowaliśmy mangostanu, pyszny
owoc. Zdjęcie poniżej. W Polsce nie widziałam, ale może słabo
patrzę.
Jim Thompson (1906-1967) był ciekawą
postacią. Obywatel USA, który po epizodzie w armii podczas wojny
zakochał się w Bangkoku i powrócił tu, żeby osiąść na stałe.
Wśród wielu spraw, którymi się zajmował, najważniejszą jest
przywrócenie Tajlandii jedwabiu. Pojeździł po kraju i wyszukał na
wioskach ostatnich znawców tematu. Odtworzył cały proces.
Wybudował w Bangkoku chatę, w zasadzie częstokroć przenosił
oryginalne elementy z innych miejsc. W 1967 roku zaginął w Malezji.
Do dzisiaj nie ustalono, co się stało. Nieszczęśliwy wypadek,
zabójstwo, porwanie czy może celowe zniknięcie. Nam najbardziej
przypasowała ostatnia wersja. Wyglądał trochę jak tajny agent.
Po dziesięciu latach od tego wydarzenia
sąd upaństwowił posiadłość i teraz jest tam muzeum i fundacja
imienia Thompsona, która z zysków z muzeum utrwala i propaguje myśl
patrona i dziedzictwo artystyczne i kulturalne Tajlandii w ogóle.
Miejsce bardzo nam się spodobało.
Miał facet talent! Niestety, prawie nigdzie nie można było robić
zdjęć. Mimo, że było trochę daleko do tego miejsca, ale opłacało się wybrać.
Po muzeum rozdzieliliśmy się z Adą i Piotrem. Chcieliśmy z Papasem znaleźć
kolejną muzułmańską enklawę, ale zabłądziliśmy i ostatecznie,
jedynym, czego pragnęliśmy, było znalezienie stacji metra i
ustalenie, jak się dostać z powrotem do hostelu.
Dzięki sms-om z Adą udało nam się wreszcie ustalić, jak trafić z powrotem.
Był to jednak tylko moment radości.
Kiedy weszliśmy na peron, zobaczyliśmy nieprzebrane tłumy i
usłyszeliśmy komunikaty po angielsku, że są problemy. Ustawiliśmy
się w kolejkę do pociągu i po 10 minutach weszliśmy do przybyłego
pojazdu ..... jako ostatni. Za nami stały tłumy do co najmniej
dwóch następnych pociągów i ludzie wciąż dochodzili. Dobrze, że
wychowaliśmy się za komuny, więc posiedliśmy sztukę wepchnięcia
się do pociągu, który NA PEWNO nie jest w stanie przyjąć choćby
jednej osoby :)
Podróż się dłużyła. Długie
postoje po drodze. Najważniejsze, że byliśmy w pociągu, a nie na
peronie. Tyle, że musiałam mocno skupiać się na moich tajnych
miejscach z paszportami, kartami, dolarami. Takie tło zawsze sprzyja
złodziejaszkom. A tych nie brakuje nigdzie.
Przed ostatnią stacją zgasło światło
i pociąg zahamował. Miałam już w głowie czarny scenariusz postoju
pod ziemią w napakowanym do granic możliwości pociągu, bez klimy
i po ciemku. Ale na szczęście po paru sekundach pociąg ruszył i
po chwili mogliśmy wysiąść.
Teraz jeszcze tylko przesiadka i
patataj! Do hostelu! Udaliśmy się (przez pomyłkę ) na przystań.
Tam wsiedliśmy na statek, który zawiózł nas za darmo do Asiatique
(to miejsce, które odwiedzilismy pierwszego wieczora i nie spodobało
się nam bardzo). Za darmo i bez zawijania dokądkolwiek.
Udało się! Dotarliśmy do bazy!
Okazało się, że Ada i Piotr też wkopali się w problemy
pociągowe. Oni czekali dużo dłużej. Trzy pociągi odjechały bez
nich. Nadaliśmy im patent ze statkiem. Dojechali godzinę po nas (po
drodze kolacja w arabskiej hali).
Teraz już mogliśmy rozpocząć
pakowanie i planować wyjazd na lotnisko na samolot na Filipiny.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz