Banaue jest miejscem z
duszą. Zostaliśmy tam dłużej niż planowaliśmy, ale wreszcie
trzeba było wyruszyć dalej.
Zdecydowaliśmy się udać
do miejscowości Sagada. Udaliśmy się do miejsca, skąd ruszają
busy, autobusy, jeepney'e. Dowiedzieliśmy się, że jeepney do
Sagady właśnie odjechał. Dopytaliśmy się, że trzeba wziąć
vana za 300 Peso. Auto kierowcy, z którym rozmawialiśmy było
puste. Wiedzieliśmy, co to oznacza. Trzeba poczekać, aż przybędzie
więcej podróżnych. Kierowca zaskoczył nas. Powiedział, że nie
musimy czekać, trzeba tylko wsiąść do sąsiedniego pojazdu. Ten
miał zaraz ruszyć. Poszliśmy tam, ale okazało się, że van był
już tak zapakowany, że nie mieliśmy ochoty dosiadać się.
W tej sytuacji
zdecydowaliśmy się jechać do Bontoc, który leży na trasie do
Sagada. Uzgodniliśmy z kierowcą vana cenę (200 Peso) i wsiedliśmy
do auta. Byliśmy pierwsi i oczywiście musieliśmy poczekać, aż
van zapełni się się chociaż częściowo. Posiedzieliśmy jakiś
czas i usłyszeliśmy, że szykuje się jednak jakiś van do Sagady.
Przenieśliśmy się i dosyć szybko wyruszyliśmy. Kierowca po
odjechaniu z dworca zatrzymał się i poinformował, że on jedzie do
Bontoc, a nie do Sagady. Kurs będzie kosztował 150 Peso , a nie 200
i z Bontoc można złapać jeepney'a do Sagady za 50 Peso. Czyli
ostatecznie mamy dojazd do celu za 200 a nie 300 Peso. Pan zapytał,
czy się zgadzamy? My, że oczywiście!
Dojechaliśmy do Bontoc.
W ciągu paru chwil postanowiliśmy, że się tu zatrzymamy i do
Sagady pojedziemy za dzień lub dwa. Zaczęliśmy szukać miejsca na
nocleg. Nie mogliśmy nic znaleźć. Po przejściu przez pięć hoteli
zmieniliśmy zdanie. Nie zostajemy w Bontoc,. Ruszamy do Sagada.
Po zjedzeniu niezbyt
smacznego obiadu poszliśmy na przystanek jeepney'ów. Tym razem
szczęście się do nas uśmiechnęło. W momencie, kiedy podeszliśmy
na stanowisko, jeden z jeepney'ów kończył załadunek przed
wyruszeniem do Sagada. Wrzuciliśmy nasze plecaki na dach i
wyruszyliśmy płacąc po 50 Peso od głowy. Po pół godzinie jazdy
nasz pojazd wjechał na jakieś podwórko. Pasażerowie grzecznie
wysiedli, żeby zrobić miejsce na wyładunek …. płytek, które
ktoś zakupił w Bontoc. Papas i Piotruś dzielnie pomagali w akcji.
Potem wszyscy z powrotem wsiedli ciesząc się, że jest wreszcie
miejsce na nogi. Wcześniej ludzkie kończyny musiały ustąpić
miejsca płytkom.
Dojechaliśmy do Sagada.
Jak tu fajnie! Od pierwszego wejrzenia polubiliśmy to miejsce.
Niestety, najpierw trzeba było poszukać noclegu. Dzień wcześniej
patrzyliśmy w internecie, co by tu zarezerwować? Oferta była
uboga, a ceny kosmiczne. Zaplanowaliśmy szukanie miejsca do spania
na miejscu, chodząc po mieście. Początki były jak w Bontoc. Za
piątym razem udało się! Znaleźliśmy bardzo przyzwoite miejsce w
bardzo fajnej cenie. O niebo lepszej niż te, które oferowały
portale w internecie.
Chodząc za noclegiem,
zauważyliśmy bankomat. Stała przed nim ogromna kolejka. Nie
wierzyliśmy własnym oczom! Mała mieścina i BANKOMAT! Po
ogarnięciu sprawy noclegu natychmiast poszliśmy po pieniądze.
Udało się! Czytaliśmy później w internecie, że często bankomat
jest nieczynny. My na chwilę byliśmy zabezpieczeni.
Z wifi znowu słabo. W
naszym obiekcie zauważyliśmy router. Poszliśmy do obsługi
poprosić o hasło do wifi. Odpowiedzieli, że wifi nie ma. Mówimy,
że jest, bo wyświetla nam się na liście dostępnych sieci. Oni,
że wifi nie ma. My pokazujemy na telefonie, że jest zasięg i
sygnał bardzo mocny. Oni na to, że wifi nie działa. Nie, to nie!!!!
Mocno czuliśmy w
kościach wczorajszą wycieczkę na pola ryżowe i do wodospadu.
Byliśmy obolali, jak po jakiejś wielkiej bitwie. Odłożyliśmy
eksplorację miejsca na następny dzień. Wybraliśmy się tylko do
lokalnej knajpki na kolację. Jedzenie było bardzo proste i tanie. I najważniejsze - SMAKOWAŁO NAM!!!
Na dodatek znaleźliśmy miejsce ze smacznymi hamburgerami za 35 Peso. Mieliśmy plan awaryjny na wypadek kolejnych niepowodzeń kulinarnych. Co do tego, że będą nie mieliśmy najmniejszych wątpliwości.
Wybierając Filipiny jako cel naszej podróży w tym roku, nie mieliśmy za bardzo pojęcia, co to za kraj. Zwłaszcza ja. Nie miałam za bardzo czasu, żeby poczytać przed wyjazdem.
Jedno już zauważyliśmy. Po względem plaż i natury jest to kraj z olbrzymim potencjałem. Nie widać tu jakiejś imponującej architektury. Nie ma tu słynnych budowli. Ale widoki natury zapierają dech. A kilometry pięknych puściuteńkich plaż są kuszące dla amatorów wygrzewania się i pluskania.
W Sagada jest coś do obejrzenia. Jedno z nielicznych na świecie miejsce, gdzie zmarłych chowa się nie tylko w ziemi. Zawiesza się trumny na skale.
Ja tam nie byłam, bo zaległam w kafejce internetowej, próbując poogarniać kilka spraw. Ada i Papas opowiedzą.
Wynajęli przewodnika. Pani przewodniczka skakała po grobach. Tutaj po mogiłach łazi się bez skrupułów. Nagrobki są bardzo biedne. Widać, że robione są domowym sposobem. Nawet pomnik ku czci poległych w czasie II Wojny Światowej wygląda bidnie. Ta wojna mocno się wpisała w historię Filipin. Dla Filipińczyków Amerykanie są bohaterami, gdyż wyzwolili ich spod okupacji japońskiej, która była straszna.
Jak się przejdzie przez tradycyjny cmentarz, schodzi się do Doliny Echa.
Pierwszy punkt - wizyta w jaskini. Było to miejsce pochówku, w którym trumny nie zachowały się w zbyt dobrym stanie. Niektóre po prostu rozpadły się. Mogłoby to szokować, ale tam mają dwa różne podejścia do sprawy pochówku. Jeżeli jest się chowanym na tradycyjnym cmentarzu, jest się odwiedzanym i upamiętnianym. Największa uroczystość odbywa się raz do roku w Dzień Zaduszny. Pali się wielkie ognisko (ogień świeczki może łatwo zgasnąć). Jest odprawiana msza, w trakcie której odczytuje się imiona i nazwiska wszystkich zmarłych pochowanych zarówno na cmentarzu, jak też w jaskiniach czy pozostawionych w zawieszonych na skałach trumnach. Odczytywanie trwa wiele godzin.
W kwestii opieki nad grobami odmienna jest sytuacja osób pochowanych w jaskiniach i na skale. Po odprowadzeniu na miejsce spoczynku NIGDY ponownie nie odwiedza się tego miejsca. Trumny są w różnym stanie, ale nie robi się żadnych napraw. Nie robi się nic.
Zanim jednak dostarczyło się nieboszczyka na miejsce ostatecznego spoczynku, odprawiało się rytuały. Po umyciu zwłok było czuwanie. Zjeżdżała się cała rodzina, nawet najdalsza. Nieboszczyka sadzało się na krześle (przywiązując linami). Ludzie odwiedzali zmarłego, czuwali, żegnali się. Po trzech dniach ciało układano w pozycji embrionalnej, obwiązując linami, kocami, bandażami. Potem ciało było niesione przez jedna osobę (na zmianę) przez miasto, cmentarz w ostatniej drodze. Na koniec ciało było rozwijane i kładzione do trumny. Inni uczestnicy drążyli dziury w skale, żeby umocować drągi podtrzymujące trumnę. To dosłownie ostatnie pożegnanie. Nikt, nigdy nie odwiedzi bliskiej osoby w jej miejsca pochówku.
Od jakiegoś czasu nie ma już pochówków poza cmentarzem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz