wtorek, 22 stycznia 2019

Banda Papasa w mieście aniołów (wpis 16.)

 
 
Planując wyjazd z naszej wyspy Palawan, nie mieliśmy pojęcia o istnieniu lotniska tuż koło nas (4 km). Na szczęście w porę się dowiedzieliśmy. Lot mieliśmy o 13, a więc bardzo dobra godzina.
Gdy dojechaliśmy na miejsce, wiedzieliśmy, że będzie fajnie. Lotnisko maleńkie. Gdy dotarliśmy, zauważyliśmy wielkie ożywienie wśród personelu lotniska zgromadzonego przy wejściu. Tęsknie wypatrywali podróżnych.
Kontrola bezpieczeństwa odbyła na ławie przy wejściu. Zadnego prześwietlania bagażu, zdejmowania pasków, butów. Zadnych bramek. Panowie włożyli dłonie do naszych plecaków i zaraz je wyjęli. Tylko Piotruś miał lekkie trzepanie. Pan znalazł jego szczoteczkę elektryczną w etui i myślał, że w środku jest .... scyzoryk. I to wszystko z problemów.
Potem był check-in. Mieliśmy bagaż ciut powyżej górnego limitu dla lotów krajowych.. Pan ważący nasze plecaki bardzo się starał, żeby waga nie wychyliła się za bardzo i przykleił nam taśmy "bagaż podręczny".
Potem skierowano nas do poczekalni (prawie pustej). W sklepie zakupiliśmy wodę. Fotografia sklepu poniżej.
 
 
 
Lotnisko byłe tak kameralne i tak bezproblemowe! Ada powiedziała, że zmieniła główne marzenie dotyczące przyszłości. Marzy, żeby pracować na lotnisku w San Vicente. Ja ją popieram i też bym chciała :)
 
 


 
 
Przyleciał po nas nieduży samolot i polecieliśmy do Clark.
 


 
Clark leży na wyspie Luzon i należy do tzw.  Mega Manila. Pojechaliśmy do pobliskiego Angeles City.
 
 
Pierwsze, co nas uderzyło, to ogromna ilość Amerykanów. Mieszkają oni w tym miejscu. Są weteranami misji amerykańskich na Filipinach. Łażą po mieście w gaciach. Wiszą im wielkie brzuszyska. Obok często filipińskie żony. Wyglądają, jak na wiecznych wakacjach. Są zorganizowani i między innymi dokładnie obok naszego hostelu jest siedziba organizacji weteranów z restauracją. Tam skierowaliśmy pierwsze kroki szukając miski w nowym miejscu. Musimy przyznać, że jedzenie było naprawdę niezłe. Gotowane raczej pod tych Amerykanów. Zjedliśmy obiad bez przykrości.
 



 
 
 
Wieczorem jednak odkryliśmy knajpkę tajską. Tam było PRZEPSZYNIE! Pojedliśmy po tajsku i byliśmy wniebowzięci! Postanowiliśmy, że będziemy się żywić tylko tu. Przepysznie i niedrogo. Powiedzieliśmy wychodząc "do jutra", a oni do nas "jutro niedziela, nieczynne". Zbaranieliśmy! My kompletnie nie zwracamy uwagi na to, jaki jest dzień. W czasie poprzednich wyjazdów do innych krajów w Azji, nigdy to nie miało znaczenia. Michy pracowały zawsze. Zapomnieliśmy, że Filipiny są bardzo katolickie! Tu w knajpach często wiszą obrazki, żeby modlić się przed i po jedzeniu. Z żalem musimy poczekać do poniedziałku na ucztę. Dobrze, że mamy weteranów obok. Micha u nich pracuje non stop.
 




 

Między miską amerykańską i tajską wybraliśmy się z Papasem na ogląd okolicy. Zaraz po kilku krokach dopadło nas dwóch lokalnych młodzieńców w wieku lat ok. 8. Wystawili swoje niewielkie dłonie mówiąc "give me money" (daj mi pieniądze). Zignorowaliśmy ich, ale oni nas nie. Leźli z nami kilka minut ponawiając co kilka chwil swoją prośbę. Mocno zacisnęłam ręce na miejscach z gotówką. Nie podobało mi się to. Odpuścili, kiedy skręciliśmy w lewo. Szliśmy radośnie wypatrując kolejnej ulicy w lewo. Potem mieliśmy plan odbić w kolejną pierwszą w lewo i w ten sposób wrócić na ulicę, z której wyszliśmy.
Plan nie wypalił. Nie było kolejnej w lewo. za to uliczki stawały się coraz węższe i ... coraz bardziej slamsowate. Im dalej tym mniej przyjemnie. Ludzie byli przyjaźni, ale po zmroku w życiu bym tam nie poszła.
Nie mogliśmy znaleźć drogi powrotnej, a okolica coraz bardziej niefajna. Aplikacja maps.me odmówiła posłuszeństwa. Google.maps też zgłupiał. Znaleźliśmy tuktuka i koleś odwiózł nas do hotelu, błądząc po drodze niemiłosiernie.
Nie była to przyjemna okolica, ale za dnia nie jest najgorzej. Dużo dzieci i kobiet. Był to bardzo przygnębiający widok. Slums po prostu. I ludzie tak żyją. Zdjęć nie robiliśmy. Czuliśmy, że nie wypada.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz