piątek, 18 stycznia 2019

Banda Papasa rozgląda się w Puerto Princesa (wpis 10. kolejny opóźniony)




Kolejny poranek w Puerto Princesa rozpoczął się od nowej znajomości. Papas zaprzyjaźnił się z Robinem z Anglii. Ciekawy człowiek! Jeździ po świecie i był chyba wszędzie. Mówił, że był komandosem i zawsze sobie poradzi. Wręcz lubi zatrzymać się w środku niczego i zorganizować sobie wszystko od zera. Zbuduje lokum, upoluje kolację, rozpali ogień. Wyglądał na takiego. Potrafi coś powiedzieć w wielu językach, ale za najważniejszą lingwistyczną umiejętność uznał prośbę o zimne piwo w języku suahili.



Na śniadanie wybraliśmy się do McDonald's. Tak, dobrze widzicie – do McDonald's!!! Poprzedniego dnia nałaziliśmy się jak osły i trafiliśmy na bardzo przeciętne i drogie żarcie. Nie mieliśmy ochoty na powtórkę. Dla mnie McDonald's to prawie atrakcja. Korzystam z takich miejsc wyłącznie na egzotycznych wyjazdach. Nie powiem, żeby było to moje ulubione miejsce, ale jak się nie ma, co się lubi, to się lubi, co się ma....... Przynajmniej wiadomo, co podadzą.



Po śniadaniu poszliśmy do Muzeum Palawan. Dużo sobie obiecywaliśmy. Niestety, słabo było. Nie warto!

Niezrażeni pojechaliśmy do Muzeum II Wojny Światowej. Jest to muzeum prywatne. Założył je pasjonat, którego ojciec był żołnierzem i walczył. Było dużo bardziej interesujące niż poprzednie.






































W ogóle widać tutaj bardzo silne wpływy amerykańskie. Amerykanie pojawili się tutaj pod koniec XIX wieku i chyba nie narozrabiali, bo są wciąż odbierani pozytywnie. Pokłosiem tego jest też powszechna znajomość języka angielskiego. Filipińczycy mają swoje języki, ale angielski jest wszędzie. Dla nas to bardzo wygodne :)

Oczywiście po zwiedzaniu zaczęliśmy poszukiwania miski. Ada trafiła przynajmniej na gofra, który był gofrem. I to było raczej ostatnie tak pozytywne doświadczenie kulinarne tego dnia. Zaczyna nas dopadać jakaś obsesja żywieniowa! Nawet w China Town nic nie znaleźliśmy!











Brak komentarzy:

Prześlij komentarz