Kolejny poranek w Puerto
Princesa rozpoczął się od nowej znajomości. Papas zaprzyjaźnił
się z Robinem z Anglii. Ciekawy człowiek! Jeździ po świecie i był
chyba wszędzie. Mówił, że był komandosem i zawsze sobie poradzi. Wręcz lubi zatrzymać się w środku niczego i
zorganizować sobie wszystko od zera. Zbuduje lokum, upoluje kolację,
rozpali ogień. Wyglądał na takiego. Potrafi coś powiedzieć w
wielu językach, ale za najważniejszą lingwistyczną umiejętność
uznał prośbę o zimne piwo w języku suahili.
Na śniadanie wybraliśmy
się do McDonald's. Tak, dobrze widzicie – do McDonald's!!!
Poprzedniego dnia nałaziliśmy się jak osły i trafiliśmy na
bardzo przeciętne i drogie żarcie. Nie mieliśmy ochoty na powtórkę.
Dla mnie McDonald's to prawie atrakcja. Korzystam z takich miejsc
wyłącznie na egzotycznych wyjazdach. Nie powiem, żeby było to
moje ulubione miejsce, ale jak się nie ma, co się lubi, to się
lubi, co się ma....... Przynajmniej wiadomo, co podadzą.
Niezrażeni pojechaliśmy do Muzeum II Wojny Światowej. Jest to muzeum prywatne. Założył je pasjonat, którego ojciec był żołnierzem i walczył. Było dużo bardziej interesujące niż poprzednie.
W ogóle widać tutaj
bardzo silne wpływy amerykańskie. Amerykanie pojawili się tutaj
pod koniec XIX wieku i chyba nie narozrabiali, bo są wciąż
odbierani pozytywnie. Pokłosiem tego jest też powszechna znajomość
języka angielskiego. Filipińczycy mają swoje języki, ale
angielski jest wszędzie. Dla nas to bardzo wygodne :)
Oczywiście po zwiedzaniu zaczęliśmy poszukiwania miski. Ada trafiła przynajmniej na gofra, który był gofrem. I to było raczej ostatnie tak pozytywne doświadczenie kulinarne tego dnia. Zaczyna nas dopadać jakaś obsesja żywieniowa! Nawet w China Town nic nie znaleźliśmy!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz