Angeles
opuszczaliśmy bez żalu, jednak z mocnym przeświadczeniem, że
warto było zobaczyć Filipiny również od tej strony.
Następny cel
Banaue. Udało nam się kupić mega tanie bilety lotnicze
(czterdzieści parę złotych za osobę) i polecieliśmy z Clark do
Cayuan.
Znowu
musieliśmy wstać o bandyckiej porze, ale cena biletu rekompensowała
ten trud. Odprawa na lotnisku niestety po filipińsku. Z
rozrzewnieniem wspominamy maleńkie lotnisko w San Vicente i
przyjemność przechodzenia odprawy.
Kiedy
rozsiedliśmy się pod bramką, postanowiłam pójść po ciepłe
kanapki. Ledwo złożyłam zamówienie wywołali Papasa przez
głośnik. Potem resztę naszej grupy. Mała konsternacja. Kanapki
się robią, nas wołają, a reszta pasażerów siedzi. Okazało się,
że wzięli tylko nas i jeszcze jedną panią i powieźli autobusem
do samolotu. Gdy weszliśmy, w środku było pełno ludzi. Wydaje
się, że samolot miał tu międzylądowanie i nas tylko dopakowali.
Lot był
króciutki (45 minut) i po wylądowaniu wpadliśmy od razu w tłum
naganiaczy. Chcieliśmy wziąć taksówkę, ale okazało się, że
kosztuje aż 7000 Peso. Na taki wydatek nie byliśmy gotowi.
Postanowiliśmy
podjechać do miasta i próbować łapać autobus. Panowie tuktukowcy
wiedząc, jaki jest nasz cel, nie chcieli podwieźć nas do miasta.
Chcieli nas zmusić do wzięcia drogiej mafijnej taksówki
lotniskowej.
Nie znają
nas!!! Nie chcą podwieźć, to wyruszyliśmy pieszo. Nie odeszliśmy
daleko za bramę lotniska, podjechał jeden z lotniskowych
taksówkarzy i zaproponował, że zawiezie nas za ...5000 Peso. Nie
zdecydowaliśmy się i dalej maszerowaliśmy w stronę miasta. W
międzyczasie odczytaliśmy wiadomość z hotelu, że musimy się
spieszyć na autobus, bo ostatni odjeżdża wcześnie rano.
Przyspieszyliśmy, ale taksówkarz, który zaoferował przejazd za
5000 Peso nie rezygnował. Podjeżdżał do nas w sumie z pięć razy
i wytargowaliśmy cenę 4000 Peso.
Pojechaliśmy
jak królewięta. Cztery godziny jazdy w klimie całkiem nam się
podobało. Po drodze dwie przerwy, ale i tak dojechaliśmy do Banaue
o bardzo przyzwoitej porze.
Banaue
okazało się miejscem kompletnie innym niż poprzednie, które
odwiedziliśmy. Tak jakoś nam się udaje, że wybieramy za każdym
razem inne oblicze Filipin.
Banaue jest w
górach. Uliczki są tak wąskie, że aż dech zapiera z podziwu dla
kierowców, jak oni sobie radzą!
O jedzeniu
chyba nie muszę wspominać, że nudne i nijakie, ale przynajmniej
nie za drogie.
Jest tutaj
dużo białasów. Mnóstwo restauracji, sklepów, ofert wycieczek,
ale ani jednego bankomatu. Zaczęła nam się kończyć gotówka i
zaczęła się mała nerwówka. Bez gotówki ani rusz!
Zapytaliśmy
zaprzyjaźnionego Amerykanina, który siedzi w Banaue od
października, co robić? Odrzekł, że trzeba wsiąść w jeepney'a
i jechać dwie godziny do najbliższego bankomatu. Potem oczywiście
dwie godziny z powrotem. I żadnej gwarancji, że bankomat będzie
działać. On sam planuje otworzyć w Banaue hostel i obowiązkowo
umieścić w nim bankomat.
Mój osobisty
spryt podpowiedział mi inne rozwiązanie, które zadziwiło Jima.
Postanowiłam
wysłać sobie pieniądze przez Western Union. Okazuje się, że nie
jestem jedyna sprytna w wiosce. Pani w punkcie zapytała mnie od
razu, czy chcę wysłać sama sobie czy komuś innemu.
Uruchomiłyśmy
z Adą procedurę. I... nie chciało przejść. Na wyjazd do
sąsiedniego miasta było za późno, a Western Union nie informował,
co się stało. Na szczęście po paru godzinach anulował nam
transakcję. Zrobiłyśmy procedurę jeszcze raz i udało się!
Byliśmy uratowani! Przy okazji wyszło, że przesyłka przez Wetern
Union wyszła taniej niż wypłata z bankomatu (prowizje). Mogliśmy
planować następne atrakcje.
Zaliczyliśmy
też całodzienny brak prądu. Jak na złość poprzedniego wieczoru
nie naładowaliśmy sprzętów i zostaliśmy z ręką w nocniku.
Właścicielka hotelu zaczęła nam już rozdawać świeczki. Na
szczęście o zmroku żarówki zaświeciły. Czytaliśmy przed
wyjazdem, że z prądem bywa różnie, ale i tak byliśmy zaskoczeni.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz