piątek, 27 stycznia 2017

Mamas&Papas i Ada są coraz wyżej (wpis 18.)

Kolejny przystanek Shangri-la. Musieliśmy bardzo wcześnie wstać, ale nie mieliśmy wyboru. Taksówkę złapaliśmy bardzo szybko i w sumie byliśmy na dworcu  za wcześnie. Na tyle za wcześnie, że jakiś Pan Kierownik chciał nas koniecznie wsadzić do innego autobusu, odjeżdżającego pół godziny przed naszym. Odprawa na dworcu autobusowym nie jest taka oficjalna jak na dworcu kolejowym. Bagaż co prawda prześwietlają, ale w ogóle nie patrzą na monitor. Nie prosili o paszporty, nie obmacywali. Luzik po prostu! Zdążyliśmy nawet opchnąć z Adą po misce pierogów.
Shangri-la leży na wyskości ponad 3000 metrów. Musimy przyznać, że odczuwa sie to trochę. Ja z Adą zwolniłyśmy obroty stosownie do ilości tlenu w atmosferze. Papas szaleje, za nic ma wysokość, na której się znajdujemy. Miasto wygląda jak wymarłe. Wytłumaczono nam, że z okazji Chińskiego Nowego Roku, wiele osób wyjeżdżą do rodzin. Dlatego sklepy i inne miejsca są pozamykane. Turystów dużo nie przyjeżdża, bo noce są zimne, a i dnie z temperaturą kilkanaście stopni na plusie, to dla wielu chłód nie do przyjęcia. Na początku mieliśmy nawet obawę, czy znajdziemy jakieś otwarte miejsce z czymś do jedzenia. Na szczęście nie wszyscy wyjechali!



W tutejszej kuchni popularne jest mięso jaka. Papas spotkał nawet jednego prawdziwego spacerującego jaka na ulicy w pobliżu hostelu. Zanim zdążył wyjąć aparat, jak sobie poszedł.
Oprócz potraw z mięsem z jaka popularne są ziemniaki. Nasze poczciwe kartofle to jedyne, co rodzi tutejsza ziemia. Resztę muszą przywozić z miejsc niżej położonych. 
Shangri-la leży niedaleko granicy z Tybetem. Widać, że jest tu inna architektura, kuchnia, nawet ludzie inaczej wyglądają. Napisy też są zarówno po tybetańsku, jaki i po chińsku i często też po angielsku.

"Zaprzyjaźniliśmy się" z prawdziwymi Tybetańczykami. Zawołali nas, kiedy spacerowaliśmy. Usiedliśmy z nimi na chwilę, zapaliliśmy po papierosku. i porozmawialiśmy. Mówili dobrze po angielsku. Jeden z "naszych" Tybetańczyków miał nawet przyjaciół z Polski, których poznał, kiedy pracował w Pekinie. Tybetańczycy nie lubią się fotografować, więc nawet nie proponowaliśmy wspólnego zdjęcia.
Papas podczas jednej z samotnych wędrówek (ja i Ada dużo odpoczywamy), chciał zrobić zdjęcia w jednej ze świątyń. Jakiś mnich powiedział, że nie wolno. Po odejściu duchownego Papas strzelił kilka fotek. Nieoczekiwanie mnich wrócił i poprosił o skasowanie zdjęć. Wszystko odbywało się w miłej atmosferze, ale mimo uśmiechów był nieubłagalny. Papas poszedł tam jeszcze raz i tym razem po rozmowie mnich pozwolił na zrobienie zdjęć. Taki to już Papas ma urok osobisty. Nawet tybetański mnich mu ulega :)



















Brak komentarzy:

Prześlij komentarz