środa, 25 stycznia 2017

Papas i Ada mierzą swoje siły, a Mamas odpoczywa (wpis 16.)



Wybraliśmy się do Black Dragon Pool Park. Najważniejszym punktem tego miejsca jest Elephant Mountain (Słonia Góra). Czekała nas wspinaczka, ale zanim weszliśmy na szlak, zostaliśmy poinformowani, że wpuszczają tylko co najmniej czwórkami. Tymczasem ja zaczęłam się łamać, czy podołam. Ostatecznie zostałam na dole.

Teraz oddaję pióro Adzie, niech opowie, jak było.

"O dziwo, wpuszczono nas z Papasem na szlak górski, mimo że była nas tylko trójka -- podpięła się pod nas jedna Chinka. Mama została przy wejściu na Słonią Górę, czytając książkę na ławce. Szlak był bardzo ucywilizowany, ponieważ składał się z wielkiej ilości schodów i chodników, które prowadziły na samą górę. Mama przez chwilę żałowała, że nie poszła z nami, ale my już po dwóch minutach wiedzieliśmy, że dobrze postąpiła. Mieliśmy wstępne, ale jakże uciążliwe objawy choroby wyokościowej. Po przejściu 50 metrów w górę, stanęliśmy jak wryci. Papas, miał duże problemy z oddychaniem. Ja z kolei miałam efekt uboczny, jakiego się nie spodziewałam. Z natury mam bardzo niskie ciśnienie. Jak zaczęłam się wspinać nagle cała krew spłynęła mi do nóg i nie mogłam -- po prostu nie mogłam! -- podnieść nóg. Były jak z ołowiu, albo jakbym miała na sobie cementowe buty. Stopnie, po któych się wspinaliśmy, miały co najwyżej 10 centymetrów wysokości, ale musiałam potwornie się natrudzić, żeby podnieść tak wysoko nogę. Jakoś udało nam się podążać dalej w górę, ale musieliśmy robić przerwy co dwie-trzy minuty, ponieważ albo się dusiliśmy albo kręciło mi się w głowie. Tymczasem, Chińczycy -- najprawdopodobniej tubylcy -- szli sobie rześkim krokiem do góry i w dół, bez żadnych problemów. Widzieliśmy nawet rodziny z małymi, może pięcoletnimi dziećmi! Widzieliśmy też takich zawodników, którzy sobie w ramach joggingu wbiegali na górę i zbiegali na dół. A przypomiam, że mówimy o wysokości około 2,5 km npm! W czasie wędrówki na górę kilka razy byłam bliska poddania się: dwa razy miałam już mroczki przed oczami i myślałam, że zemdleję, dwa razy prawie zwymiotowałam. Po 50 minutach wspinaczki udało nam się dojść na szczyt i widok był jak najbardziej wart całej wspinaczki! Zrobiliśmy kilka zdjęć i zaczęliśmy schodzić na dół. Droga powrotna zajęła nam już tylko 30 minut, ale nie obyło się bez problemów. Moje nogi, które od godziny odczuwały brak tlenu, teraz zaczęły ten tlen dostawać z każdym metrem w dół. I zdarzyło się coś przedziwnego: obie nogi zaczęły mi się trzęść, miałam na przemian skórcze i brak napięcia w mięśniach. Powodowało to ciekawy efekt: szłam powoli, szłam, po czym mięśnie przestawły pracowac i lądowałam tyłkiem na ziemi. Kilka kroków, upadek na ziemię (później już kontrolowany, ponieważ trzymałam się poręczy). Kiedy udało nam się wyjść za bramkę wejściową, dopadłam najbliższą ławkę i był to koniec chodzenia na najbliższe 15 minut."
Papas nadmienił, że przy wejściu trzeba było oddać w depozyt zapalniczki. Wszystkie leżały w jednym pojemniku i przy wyjściu trzeba było odnaleźć swoją. Oprócz zapalniczki Papasa! Jego sprzęt obsługa odłożyła do szuflady i stamtąd został wydany. Papasa szanują na całym świecie i traktuja wyjątkowo :)
































I to był praktycznie koniec dnia Ady. Ja z Papasem podjęliśmy próbę zdobycia gotówki, bo nie mieliśmy już pieniędzy, nawet na kolację.
W Chinach bankomaty nie są tak dostępne jak np. w Tajlandii. Często są to bankomaty obsługujące karty z jakiegoś dziwnego systemu, chyba lokalnego. PIN ma sześć znaków, a VISA czy Mastercard dla tych maszyn nie istnieją. Tak samo jest w Lijiang.
Najpierw pojechalismy  do banku, żeby wymienić dolary. Pocałowaliśmy klamkę. Wtedy spróbowalismy wypłacić z bankomatu przy użyciu karty Papasa. Maszyna pieniędzy nie dała. Wrócilismy do hotelu po Adę i jej kartę. Hotel zastaliśmy zamknięty, a my zapomnielismy zabrać karty do drzwi wejściowych. Wiedzielismy, że Ada jest w środku, ale jej plecak z komórką został w naszym pokoju. Cóż, desperacja podpowiada rozwiązania. Zaczęłam drzeć się do szpary w drzwiach, łomocąc jednocześnie w drzwi. Nawet nie długo to trwało i Ada usłyszała nas w swoim pokoju na piętrze. Pojechaliśmy jeszcze raz do bankomatu z jej kartą. Udało się! Byliśmy uratowani! Kolacja i śniadanie odbyły się :).





1 komentarz:

  1. ...wonderful stories, beautiful pictures but all in all in cannot escape that you guys "eat-a-lot" on your travels...:-)...

    OdpowiedzUsuń