niedziela, 23 lutego 2020

Jedziemy do Bhaktapur (wpis 43.)

Z Kathmandu postanowiliśmy wybrać się do Bhaktapur. To niedaleko, tylko 12 km. Mimo niedużej odległości przejazd miał trwać godzinę.
Poprzedniego dnia próbowaliśmy się czegoś dowiedzieć na temat możliwości dojazdu. W biurze podróży powiedzieli, że autobusem nie warto, bo po festiwalu będzie bardzo duży tłok. Zaoferowali prywatne auto za 1500 rupii lub taksówkę za 1200. Dziwna oferta. Jaka to dla nas różnica, czy samochód ma na sobie napis taxi, czy nie?
Poszliśmy do innego biura i tam zaproponowali taxi za 1000 rupii (34 zł). Niby nie jest to wiele, ale Papas postanowił zgłębić opcję z autobusem. W hostelu powiedzieli, że autobusy odjeżdżają co 5 min. Postanowiliśmy spróbować. Jak będzie wielki tłok, weźmiemy taksówkę, wiedząc, że biorąc z ulicy będzie to najwyżej 800 rupii.
Pożegnaliśmy się z naszymi miłymi gospodarzami i wyruszyliśmy na dworzec.



Po krótkim czasie znudziło mnie wdrapywanie się pod górę z plecakiem i wzięliśmy taksówkę. Wskoczyliśmy jeszcze na śniadanko i usłyszeliśmy wołanie "Bhaktapur".





Podeszliśmy do autobusu, które był puściuteńki. Autobus trochę postał, a konduktor biegał i nawoływał ludzi. Zorientowaliśmy się, że nie ma tu stanowisk dla autobusów. Przyjeżdża autobus, wywala ludzi i zaczyna się głośne naganianie na następny kurs. Czekaliśmy dosyć długo, ale autobus odjechał pustawy.







Wreszcie ruszyliśmy. Cała trasa to podjeżdżanie kawałeczek, zatrzymywanie się i wydzieranie się z formułą do jakich miejscowości można dojechać. I to była cała tajemnica tak długiego przejazdu. Autobus więcej stał niż jechał. W trakcie jazdy faktycznie zrobił się tłok. Najlepsze było na koniec. Zapłaciliśmy tylko 25 rupii od osoby. Jak to się ma do pierwszej propozycji za 1500 rupii, czy nawet ostatniej za 1000.....



Po równej godzinie wysiedliśmy "gdzieś tam" w Bhaktapur. Nie mieliśmy jeszcze znalezionego noclegu, więc nie wiedzieliśmy tak naprawdę, gdzie będzie najlepiej opuścić pojazd.
Wysiedliśmy trochę jak gamonie, więc musieliśmy trochę się powspinać z plecakami, aż doszliśmy do jakiejś żywszej cywilizacji.







Na wejściu zostaliśmy skasowani po 15$  (1730 rupii) od głowy za prawo wejścia do centrum. Oczywiście jako białasy mieliśmy specjalną cenę. Lokalsi i kraje bliższe płacą 500 rupii.

Znowu przeżyliśmy szok. Miasto jest jeszcze bardziej zrujnowane niż Kathmandu. W stolicy wydawało nam się, że niektóre miejsca wyglądają, jakby trzęsienie ziemi było nie 5 lat temu, a co najwyżej w ostatnim roku.
Bhaktapur wygląda momentami, jakby to miało miejsce parę tygodni temu. Widok dołujący. Z drugiej strony widać tam bardzo wyraźny ślad piękna przynależny temu miejscu. W Bhaktapur mimo wszystko podoba nam się bardziej niż w Kathmandu. Chociaż to drugie miejsce zawsze będzie pierwszym, w którym zetknęliśmy się z nepalskim krajobrazem i kulturą, więc jest w jakiś sposób dla nas szczególne.










Szok szokiem, ale najpierw musieliśmy ogarnąć sprawę noclegu. Poszliśmy do jakiejś kawiarni z wifi, rozejrzeliśmy się po internecie i postanowiliśmy pójść z buta do do dwóch wybranych obiektów. Już w pierwszym wytargowaliśmy zniżkę plus wypożyczenie grzejnika i zdecydowaliśmy się zostać.
W Nepalu ogrzewanie jest bardzo drogie i praktycznie wszystkie obiekty w normalnych cenach, nie ogrzewają pokoi. W dzień pogoda jest super. Ciepło, po prostu krótki rękawek. Po zachodzie słońca temperatura zaczyna spadać, aby dojść do 8-9 stopni nad ranem. Spać pod kołdrą da się bez problemu. Gorzej z prysznicem i przebierankami. Jest też dużo wilgoci w powietrzu. Normalne w górach. W dwóch pierwszych hostelach w Nepalu udało się dostać grzejniczek bezpłatnie. Tutaj musieliśmy dopłacić. Trudno! Nie pierwsze, nie ostatnie koszty. 
Rzuciliśmy rzeczy i poszliśmy popatrzeć na miasto.




































































Miasto wygląda w pewnych miejscach jak rumowisko, a jednocześnie widać, że jest to wielki plac budowy. Metody, jakimi ludzie pracują, są bardzo proste. Oparte o nieskomplikowane narzędzia i siłę mięśni. W takich okolicznościach odbudowa potrwa długo.

Po wstępnych oględzinach postanowiliśmy posmakować po raz pierwszy tutejszej kuchni. Weszliśmy do jakiejś miski, gdzie było tłoczno i siedzieli tam wyłącznie lokalsi. Zamówiliśmy po pół porcji makaronu. Kiedy podano nam talerze, upewniałam się, czy to na pewno PÓŁ. Półporcje były olbrzymie i kosztowały tylko 100 rupii, czyli mniej niż dolara. 
Wniesione jedzenie nie prezentowało się zachęcająco, ale po wymieszaniu wszystkiego na talerzu (podejrzeliśmy, że tak robią lokalsi), wygląd zmienił się na lepsze. A smak... BOMBA! Tylko, że strasznie było pikantne! Pan, który przyjmował zamówienie, wiedział, że ja chcę łagodniejszą postać. Nie wierzył, że to było dla mnie za ostre.
Nawet Papas się spocił, ale dał radę. Mi bardzo smakowało, ale wobec ognia w gardle zostawiłam swoją półporcję niedojedzoną. Po czasie skojarzyłam, że lokalsi brali po jednym talerzu na dwie osoby. Trzeba było być bardziej podglądującym 🤣



Najedzeni postanowiliśmy poszukać jakiegoś większego sklepu i zrobić zakupy. W googlu znaleźliśmy info, że nieopodal jest dom towarowy. Poszliśmy. Znaleźliśmy to, co widać poniżej.  Zwykła lokalna budka z okrojonym bardzo asortymentem.


Nie poddaliśmy się. Wyznaczyliśmy inną miejscówkę, a potem jeszcze inną. Google często ma tutaj skuchy. Połaziliśmy, ale nie na próżno. Pooglądaliśmy inne ulice.































Pogadaliśmy chwilkę z napotkanym sprzedawcą pamiątek. Uświadomił nas, że w mieście nie oświetlenia ulicznego. Większość zwija się przed zachodem słońca. Restauracje pracują do godziny 20-21. Później już ciężko coś znaleźć. A jeszcze później nie ma szans.
Mając tę informację zebraliśmy się w stosownym czasie na kolację. Doznaliśmy szoku! Mieszkamy w centrum. Pod samym hotelem coś się świeciło, ale im bardziej zbliżaliśmy się do serca miasta, było coraz ciemniej. Zrobiliśmy szybki ogląd sytuacji i wyglądało na to, że nie ma co grymasić. Groziło to pójściem spać na głodniaka.
Weszliśmy do pierwszej lepszej knajpy. Zobaczyliśmy w menu, że jest raczej drogo, ale nie było czasu na poszukiwanie lepszej opcji. Zamówiliśmy z zadowoleniem po zupie z kuchni tak jakby tajskiej. Ja miałam dostać moją ulubioną noodle soup, a Papas wonton soup. Koszt 1144 rupii. Kosmos! Smak bardzo przeciętny. Nie dojedliśmy. Peszek 😁


Na placu zobaczyliśmy i usłyszeliśmy coś fajnego, bardzo tutejszego.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz